Bajka o carze Sałtanie
Trzy dziewoje przy okienku
Tkały lnianą nitkę cienką.

"Gdybym tak carycą była -
Pierwsza siostra przemówiła -
To bym obiad na świat cały
Zgotowała doskonały."
"Gdybym ja carycą była -
Druga siostra oświadczyła -
To na cały świat bez mała
Sama płótna bym utkała."
"Gdyby mnie wziął car za żonę -
Rzekła trzecia nad wrzecionem -
Urodziłabym carowi
Bohatera co się zowie!"

Ledwie wyrzec to zdążyły,
Cicho drzwi się otworzyły
I w świetlicy nagle staje
Car, co władał owym krajem.
Nie wiedziały siostry o tym,
Że stał właśnie poza płotem
I ostatniej słysząc słowa
Tę ostatnią umiłował.
"Witaj! - mówi do niej grzecznie -
Bądź carycą i koniecznie
Daj mi, jeśli chęć twa szczera,
Z końcem września - bohatera.
A zaś wy, siostrzyczki obie,
Jako że tak życzę sobie,
Opuszczajcie swe domostwo,
Jedźcie za mną i za siostrą -
Tkaczkę z jednej z was uczynię,
A z tej drugiej - kuchmistrzynię!"

Wyszedł car i gwarną rzeszą
Do pałacu wszyscy śpieszą.
Car odkładać nic nie lubił,
Narzeczoną więc poślubił
I z małżonką swą po społu
Siadł ucztować wnet do stołu.

Zaś po uczcie ze świetlicy
Młodą parę do łożnicy
Ze słoniowej białej kości
Zaniósł poczet zacnych gości,
Tam ich samych zostawili
I rozeszli się po chwili.

W kuchni złości się kucharka,
Nad warsztatem tkaczka sarka,
Każda we łzach gorzkich tonie -
Tak zazdroszczą młodej żonie.

A carowa w swej łożnicy
Dotrzymała obietnicy
I poczęła tejże nocy.

Była wojna na Północy,
Więc car Sałtan ruszył w drogę
I pożegnał swą niebogę
Napomniawszy w krótkim słowie,
Żeby dbała o swe zdrowie.

Gdy tak walczył car daleko,
Gdzieś za siódmą górą, rzeką,
Nastąpiło rozwiązanie.
Syn był wprost jak malowanie,
A caryca nad dziecięciem
Jak orlica nad orlęciem.

Gońca z listem śle carowa,
By się ojciec uradował.

A kucharka z tkaczkś cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Na złośliwość tę się ważą,
Że przytrzymać gońca każą.
Ślą innego z wieścią nową
Pisząc w liście słowo w słowo:
Przyszła na świat ni to córka,
Ni to syn - coś na kształt szczurka,
Na kształt myszki albo żabki,
Czyli jakiś stworek rzadki."

Gdy usłyszał car od gońca,
Jaka przyszła wieść gorsząca,
Zaczął gniewać się i biesić
I już gońca chciał powiesić,
Ale jeszcze zmiękł tym razem
I odesłał go z rozkazem:
"Czekać cara, aż tę sprawę
Sam rozsądzi zgodnie z prawem."
Wiózł orędzie carskie goniec
I przyjechał z nim na koniec.
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Dalej knują zdradę swoją,
Nieprzytomnie gońca poją,
Pismo z torby wykradają
I na inne zamieniają.

Za czym goniec pijaniutki
Przywiózł taki rozkaz krótki:
"Car poleca swym bojarom,
By nie zwlekać długo z karą,
Lecz carową wraz z przypłodem
Potajemnie wrzucić w wodę."
Zasmucili się bojarzy,
Zamyślili się o carze
I o młodej jego żonie,
Po czym tłumnie weszli do niej,
Wolę cara ogłosili
I do beczki w tejże chwili
Posadzili syna z matką,
Potoczyli beczkę gładko
I spuścili ją od razu
Na ocean - w myśl rozkazu.

W niebie gwiazda się zapala,
W oceanie pluszcze fala,
Po niebiosach obłok płynie,
Beczka płynie po głębinie.

Jak bolesna, smutna wdowa
W beczce miota się carowa.
Gdy zaś ona łka żałośnie,
Dziecię z każdą chwilą rośnie
I rozwija się wspaniale,
I przynagla tylko falę:
"Falo moja, falo wodna,
Tyś swawolna i swobodna,
Ty kamienie morskie toczysz,
Ty piaszczyste brzegi moczysz,
Ty wynosisz nad odmęty
Wszelkie nawy i okręty,
Ty, gdzie tylko chcesz, tam pluszczesz,
Przed zagładą ty nas ustrzeż,
Duszę zbaw od męki wieczniej,
Wyrzuć nas na ląd bezpieczny!"
I spełniła prośbę fala,
Wnet przygnała beczkę z dala,
Miękko ją na brzeg zepchnęła
I wolniutko odpłynęła.

Matka z dzieckiem ocaleli,
Wydostali się z topieli,
Lecz kto z beczki ich wyzwoli?
Czyż opuści Bóg w niedoli?

Syn nogami wparł się w beczkę
I natężył się troszeczkę,
Jeszcze dno pocisnął ręką:
"Jakby tutaj nam okienko
Wybić w beczce? Wiem, co zrobię!"
Wypchnął dno i wyszedł sobie.

Już są wolni matka z synem,
Widzą pośród mgieł wyżynę,
Sine morze z każdej strony,
Na wyżynie - dąb zielony.
Myśli syn: "Kto jeść zamierza,
Temu przyda się wieczerza."
Więc dębowy konar łamie,
Zgina łuk potężne ramię,
Od krzyżyka sznurek zrywa -
Już napięta jest cięciwa.
Jeszcze się o pręt zatroszczył,
W lekką strzałę go zaostrzył
I w dolinę nieboraczek
Poszedł szukać dzikich kaczek.

Ledwie wyszedł na brzeg miękki,
Słyszy naraz jakieś jęki.
Snadź na morzu coś się dzieje.
Patrzy - co to? Puch bieleje,
Łabędzica fale pruje,
Nad nią groźny sęp kołuje.
Ona, biedna, cała drżąca
Wodę mąci i roztrąca -
On już szpony rozczapierzył,
Krwawym dziobem się zamierzył...
Lecz zagrała właśnie strzała,
Sępa w szyję połechtała,
Krew spłynęła do czeluści,
A carewicz łuk opuści,
Spojrzy - sęp rażony ciosem
Tonie, ludzkim jęcząc głosem.

Łabędzica obok płynie,
Płynie obok po głębinie,
Złego sępa dziobem bodzie,
Bije skrzydłem, topi w wodzie,
Po czym, z zemsty swojej rada,
Po rosyjsku tak powiada:
"Carewiczu, mój wybawco,
Ocalenia mego sprawco,
Bez urazy przebolejesz
To, że dziś przeze mnie nie jesz
I że strzałę fala zmiata -
Taka strata, to nie strata.
Dobroć twoją odwzajemnię,
Będziesz miał pożytek ze mnie.
Nie łabędzia słyszysz słowa -
Tyś dziewczynę uratował.
I nie sęp w odmętach znika -
Tyś postrzelił czarownika.
Moja wdzięczność wieczna będzie,
Znajdziesz zawsze mnie i wszędzie.
Nie martw się, choć głód ci dojmie,
Kładź się spać i śpij spokojnie."

Odleciała łabędzica,
A carewicz i caryca
Pomyśleli i po chwili
Na czczo spać się położyli.

Gdy carewicz znów się ocknął
I otrząsnął marę nocną,
Nie uwierzył oczom swoim:
Oto miasto przed nim stoi,
Ściana wznosi się zębczasta,
A za ścianą, w głębi miasta,
Jak makówek szereg spory,
Błyszczą cerkwie i klasztory.
Młodzian matkę zbudził żwawo,
Ta spogląda w lewo, w prawo,
A syn tylko się zachwyca:
"Nie próżnuje łabędzica!"

Szedł carewicz obok matki:
Ledwo weszli za rogatki -
Zadzwoniły wszystkie dzwony
Na rozległe świata strony
I już wali lud z oddali,
Chór cerkiewny Boga chwali,
Dwór bogaty niesłychanie
Mknie w karocach na spotkanie.

Już książęcą mitrą wieńczą
Carewicza skroń młodzieńczą,
Po czym go, na znak poddaństwa,
Obwołują głową państwa.

Z przyzwolenia więc carycy
Zaczął rządzić syn w stolicy
I przed ludem zgromadzonym
Zamianował się Gwidonem.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na wydętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Podróżnicy wraz z załogą
Wprost nadziwić się nie mogą,
Że na wyspie pustej prawie
Stał się nagle cud na jawie:
Miasto, złocąc się, wyrasta,
Port obronny strzeże miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: "Proście!"
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
"Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?"

Kupcy na to mu odrzeką:
"Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy lisami
I burymi sobolami,
Teraz byśmy wracać radzi,
Droga nas na wschód prowadzi
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana."

Książę na to im odpowie:
"Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi!"

Kiedy okręt w drogę ruszył,
Książę Gwidon z żalem duszy,
Na wybrzeżu tkwiąc wysokim,
Żegnał gości tęsknym wzrokiem.

Naraz patrzy - po głębinie
Łabędzica biała płynie.
"Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień ponury milczy?
Czemu takie smutne lica?" -
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
"W gorzkim żalu serce grążę,
Życie już mi jest niemiłe,
Tak za ojcem zatęskniłem."

Łabędzica rzecze: "Może
Chcesz polecieć w dal przez morze?
Chętnie o to się postaram -
Przeobrażę cię w komara!"
I już skrzydłem falę muska,
Dookoła wodą pluska,
Już od stóp do głów Gwidona
Obryzgała woda słona.
Książę zmalał co niemiara,
Przeobraził się w komara,
Jeszcze bzyknął na ostatek,
Pośród fal dogonił statek
I, jak robią to komary,
Na okręcie wlazł do szpary.

*

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.
Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: "Proście!"
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.

Patrzy - siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Siedząc razem na uboczu,
Nie spuszczają cara z oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
"Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?"

Podróżnicy mu odrzeką:
"Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe świata szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
W morzu stroma wyspa stała
Z dawnych lat niezamieszkała,
Dziś tam widać miasto nowe,
W mieście cerkwie złotogłowe,
A pośrodku piękne place
I ogrody, i pałace.
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa."

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: "Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny."
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

"Warto mówić o tym dziwie?"
Mrużąc oczy swe złośliwie
Kuchmistrzyni się odzywa.
"Miasto - cóż? - nad morzem bywa...
Wieść o innym cudzie niesie:
Ponoć jest wiewiórka w lesie,
Która śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy - wprost dziwota,
Ich łupiny są ze złota,
Każde jądro jest szmaragdem
To dopiero cud naprawdę!"

Car słuchając trwał w podziwie,
Za to komar, zły straszliwie,
Żądło swoje wbił głęboko
Ciotce prosto w prawe oko.
Kuchmistrzyni aż zdrętwiała,
Jedno oko postradała,
Siostra z swatką biegną do niej,
A komara służba goni:
"Komarzysko wstrętne! My cię..."
On zaś oknem czmychnął skrycie
I przez morza obszar siny
Pomknął wprost do swej krainy.
Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy - po głębinie
Łabędzica biała płynie.
"Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?" -
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
"W gorzkim żalu serce grążę,
Tak mi jednej rzeczy chce się!
Ponoć jest wiewiórka w lesie,
Która śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy - wprost dziwota,
Ich łupiny są ze złota,
Każde jądro jest szmaragdem,
Lecz czy ludzie mówią prawdę?"

Łabędzica się odzywa:
"Gadka owa jest prawdziwa,
Znam ten dziw i wszystko zrobię,
By się móc przysłużyć tobie."

Słysząc to, z otuchą w duszy
Książę wnet do domu ruszył.
Ledwie stanął na podwórzu,
Patrzy - tuż pod sosną dużą
Trwa wiewiórka i dla psoty
Gryzie orzech szczerozłoty,
Wyłuskuje szmaragd z łupki,
Łupki składa w równe kupki
I przed ludem zgromadzonym,
Poświstując cienkim tonem,
Wyśpiewuje wiewióreczka
"Koło mego ogródeczka."

Widzi książę - cud nie lada,
"No, dziękuję ci - powiada -
Łabędzico moja biała;
Obyś też uciechę miała."
Dla wiewiórki swej pomału
Wybudował dom z kryształu,
W bramie - warta honorowa,
A orzechy diak rachował,
By się na nie nikt nie łaszczył.
Księciu zysk - wiewiórce zaszczyt.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na rozpiętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i ponagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: "Proście!"
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
"Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?"
Kupcy na to mu odrzeką:
"Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy źrebcami
I dońskimi ogierami.
Dni w podróży szybko zbiegły,
A przed nami szlak odległy
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana."

Książę na to im odpowie:
"Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi."

Goście księcia pożegnali,
Zniknał okręt ich w oddali,
Idzie książę ku topieli,
Łabędzica tam się bieli.
Znowu jej pomocy wzywa:
"Błagam, serce się wyrywa..."

Łabędzica usłuchała
Wodą księcia obryzgała,
Książę w muchę się przemienił,
Szybko uniósł się w przestrzeni
I minąwszy wód obszary
Na okręcie wlazł do szpary.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: "Proście!"
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.
Patrzy - siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Jak złe żaby na uboczu
Nie spuszczają cara z oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
"Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?"

Podróżnicy mu odrzeką:
"Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej
Z klasztorami i cerkwiami,
Otoczone ogrodami.
Przed pałacem sosna rośnie,
Kryształowy dom przy sośnie -
Mieszka tam wiewiórka mała,
Żartownisia niebywała.
Śpiewa piosnki dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy - wprost dziwota -
Ich łupiny są ze złota,
Szmaragdowe w środku jądra!
O wiewiórkę służba mądra
Dba i troszczy się usilnie,
Diak orzechy liczy pilnie,
Zapisując to, co zbierze,
Salutują jej żołnierze,
Z łupin złotych co sobotę
Bite są monety złote,
A szmaragdy - służki w worach
Przechowują po komorach.
Lud na wyspie jest bogaty,
Izb tam nie ma, lecz komnaty;
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa."

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: "Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny."

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

Tkaczka śmieje się nieznacznie
I tak wreszcie mówić zacznie:
"Któż się temu dziwić może,
Że wiewiórka gryzie orzech,
Zgarnia złoto i szmaragdy?
Nie, to żaden cud, doprawdy!
Wieść o innym niesie dziwie:
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy - z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu -
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.
O tym dziwie jak o dziwie
Mówić można sprawiedliwie!"

Żaden z gości nie jest skory
Niepotrzebne wszczynać spory.
Car w ogromnym trwa podziwie,
Tylko Gwidon, zły straszliwie,
Brzęcząc wznosi się wysoko,
Spada ciotce w lewe oko
I nim tkaczka jęk wydała,
Jedno oko postradała.

Wszyscy krzyczą, lecą duchem,
"Chwytaj! Trzymaj! Zabij muchę!"
Łapią, gonią ją z wysiłkiem,
Książę zaś - do okna chyłkiem
I przez morza obszar siny
Wrócił wprost do swej krainy.

Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy - po głębinie
Łabędzica biała płynie.
"Czemu książę mój najmilszy
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?" -
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
"W gorzkim żalu serce grążę -
Tak bym pragnął dziw jedyny
Przynieść tu do mej dziedziny."

"A o jakim prawisz dziwie"?
"Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy - z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu -
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem."

Odpowiada łabędzica.
"A więc to cię tak zachwyca?
Zbądź się troski, przyjacielu,
Znam ten cud od lat już wielu,
Bo rycerze w lśniącej zbroi
To rodzeni bracia moi.
Odrzuć smutek, idź, nie zwlekaj
I na braci w domu czekaj."

Do pałacu książę bieży,
W siną dal spogląda z wieży -
Morze wzdyma się burzliwie.
Fala pieniąc się w przypływie
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu
I do miasta kroczą śmiele,
A Czarnomor na ich czele

Książę Gwidon zbiega z wieży,
Wita gości jak należy,
Lud ze wszystkich stron napływa,
A Czarnomor się odzywa:
"Łabędzica nas przysłała
I surowy nakaz dała,
Byśmy, twą spełniając wolę,
Obchodzili gród patrolem.
Więc będziemy już niezmiennie,
Tak jak jeden mąż, codziennie
Pojawiali się na brzegu
Pod murami miasta twego.
Wkrótce znów się zobaczymy,
Teraz wracać już musimy -
Ziemskie nam powietrze szkodzi."
I zniknęli w fal powodzi.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na rozpiętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.
Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: "Proście!"
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
"Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?"

Kupcy na to mu odrzeką:
"Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy niemało
Złotem, srebrem, bronią białą,
Dni w podróży szybko zbiegły,
A przed nami szlak odległy
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana."

Książę na to im odpowie:
"Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana;
Złóżcie pokłon mój carowi,
Płyńcie w świat i bądźcie zdrowi."

Goście księcia pożegnali,
Zniknął okręt ich w oddali,
Idzie książę ku topieli -
Łabędzica tam się bieli.
Znowu jej pomocy wzywa:
"Błagam, serce się wyrywa!"

Łabędzica falę muska,
Ksigcia morską wodą pluska,
Książę w trzmiela się przemienił,
Brzęcząc uniósł się w przestrzeni,
Okręt pośród fal dogonił
I do szpary znów się schronił.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać już za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: "Proście!"
A za gośćmi na komnaty
Wleciał też nasz zuch skrzydlaty.
Patrzy - siedzi car na tronie
W złotych szatach i w koronie
I zadumą niewesołą
Omroczone chyli czoło.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Siedzą razem na uboczu,
Śledzą cara czworgiem oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
"Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?"

Podróżnicy mu odrzeką:
"Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej,
Tam w codziennym fal przypływie
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy - z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu -
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem
I dzień w dzień pod jego wodzą
Jako patrol gród obchodzą.
Choćby przebiec ziemię całą,
Lepszej straży nie bywało.
Książę Gwidon miastem włada,
Tobie przez nas pokłon składa."

Car podziwia owe cuda
Mówiąc: "Jeśli mi się uda,
Ruszę do tej cud-krainy,
Do Gwidona w odwiedziny."

Kuchmistrzyni tylko prycha,
Tkaczka też, zaś Babarycha
Rzecze śmiejąc się złośliwie:
"Warto mówić o tym dziwie?
Jacyś ludzie, gdy się zmierzchnie,
Z fal wychodzą na powierzchnię
I w patrolu miasta strzegą.
Nic nie widzę w tym dziwnego!
Są nie takie jeszcze dziwy -
Chodzi oto słuch prawdziwy,
Że księżniczka jest za morzem,
Co zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa;
Pod warkoczem ksieżyc pała.
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie -
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
O tym dziwie sprawiedliwie
Mówić można jak o dziwie."

Żaden z gości nie jest skory
Z Babarychą wszczynać spory.
Car w ogromnym trwa podziwie,
Książę zaś, choć zły straszliwie,
Oczu babki pożałował,
Brzęcząc, nad nią zakołował,
Wbił swe żądło w nos jej gładki
I na nosie starej swatki
Bąbel wyrósł niespodzianie.
Znów powstało zamieszanie:
Wszyscy krzyczą: "Gwałtu! Rety!
Trzymaj! Zabij! Jest? Niestety..."
Łapią, gonią go z wysiłkiem,
Książę zas - do okna chyłkiem
I przez morza obszar siny
Pomknął wprost do swej krainy.

Znów nad morze książę schodzi,
Dookoła wzrokiem wodzi,
Naraz patrzy - po głębinie
Łabędzica biała płynie.
"Czemu książę mój najmilszy,
Niczym dzień pochmurny milczy?
Czemu takie smutne lica?" -
Zapytuje łabędzica.

Odpowiada na to książę:
"W gorzkim żalu serce grążę -
Do każdego jeżdżą swaty,
A ja jeden - nieżonaty."

Czyżbyś kogo miał na myśli?
O kim mówisz? Powiedz ściślej."

Jest księżniczka gdzieś za morzem,
Co zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa,
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie -
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
Zresztą - ludzie kłamać mogą."

Książę rzekł i czeka z trwogą,
Ona waży coś w napięciu
I po chwili mówi księciu:
"Wiedz, choć taka jest księżniczka,
Żona - to nie rękawiczka:
W każdej chwili jej nie zmienisz.
Pomyśl, zanim się ożenisz,
Dobrze rozważ moje słowa,
Żebyś później nie żałował."

Ale książę się zaklina,
Że to jego chęć jedyna,
Że obmyślił wszystko ściśle
I jest gotów po namyśle
Cud - księżniczkę sercem całym
Kochać wiernie i z zapałem
I pójść za nią w świat daleki,
Choć za góry i za rzeki.

Łabędzica tylko wzdycha
I wzdychając mówi z cicha:
"Po co szukać masz po świecie?
Ta księżniczka - to ja przecie."

I trzepocze już skrzydłami,
Przelatuje nad falami,
Z wysokości się opuszcza
I w nadbrzeżnych siada kuszczach.
Z piór łabędzich się obnaża
I w księżniczkę przeobraża:
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia,
A gdy wdzięczne słowo powie -
Szmer strumienia brzmi w jej mowie.
Książę ją do piersi tuli,
Obejmuje jak najczulej
I prowadzi przez podwoje
Do kochanej matki swojej.

Klęcząc, kornie się odzywa:
"Matko, pani miłościwa,
Oto moja narzeczona,
Niech ci córką będzie ona,
Przyzwolenie daj nam swoje,
Pobłogosław nas oboje,
Aby dzieci twe w przyszłości
Żyły w zgodzie i miłości."

Nad ich głową pochyloną
Matka staje więc z ikoną,
Z oczu leje łzy i rzecze:
"Niech was Bóg ma w swej opiece!"
Książę zwlekać niezbyt lubił,
Więc księżniczkę wnet poślubił
I zaczęli wspólne życie,
O potomstwie marząc skrycie.

Hula sobie wiatr po morzu,
Mknie okręcik po bezdrożu,
Na wydętych płynie żaglach,
Wiatr go pędzi i przynagla.
Wyspa spośród fal wyrasta,
Widać na niej mury miasta
I już z portu biją działa,
By się nawa zatrzymała.

Więc do brzegu płyną goście,
Książę Gwidon woła: "Proście!"
Poi, karmi ich do syta
I w rozmowie grzecznie pyta:
"Czym wy, kupcy, handlujecie?
Dokąd teraz żeglujecie?"

Kupcy na to mu odrzeką:
"Wędrowaliśmy daleko,
Handlowaliśmy przemytem,
Zawsze z zyskiem należytym,
Teraz byśmy wracać radzi,
Droga nas na wschód prowadzi
Obok jednej z wysp Bujana
Aż do sławnych ziem Sałtana."

Książę na to im odpowie:
"Dobrej drogi wam, panowie,
Po burzliwych morskich pianach
Aż do sławnych ziem Sałtana.
Pamiętajcie mu powiedzieć,
Że obiecał mnie odwiedzić
I że czekam wciąż daremnie.
Pokłon złóżcie mu ode mnie."

Goście znów na pokład idą,
Płyną w świat, a książę Gwidon
Ze swą młodą żoną razem
Został w domu już tym razem.

Wiatr wesoło szumi wkoło,
Z dali okręt mknie wesoło
Obok jednej z wysp Bujana
Wprost do sławnych ziem Sałtana
I krainę upragnioną
Widać jak za mgieł zasłoną.

Już na brzeg wysiedli goście,
Już car Sałtan woła: "Proście!"
Goście patrzą - car na tronie
Siedzi w złotej swej koronie,
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Siedzą razem na uboczu,
Śledzą cara czworgiem oczu.

Car do stołu z gośćmi siada,
Wita ich i tak powiada:
"Hej, panowie, goście mili,
Czyście długo w drodze byli?
Czy powiedzieć mi możecie,
Gdzie jest jaki cud na świecie?"

Podróżnicy mu odrzeką:
"Żeglowaliśmy daleko
Przez rozległe morza szlaki,
Cud zaś jest na świecie taki:
Wyspa wznosi się z otchłani,
Stoi duże miasto na niej
Z klasztorami i cerkwiami,
Otoczone ogrodami.
Przed pałacem sosna rośnie,
Kryształowy dom przy sośnie,
Mieszka w nim wiewiórka mała -
Żartownisia niebywała!
Piosnki śpiewa dla uciechy
Oraz gryzie wciąż orzechy,
A orzechy - wprost dziwota -
Ich łupiny są ze złota,
Wewnątrz jądra szmaragdowe.
Jest tam dziwo też i nowe:
Oto w nagłym wód przypływie
Morze wzdyma się burzliwie,
Kipi, ryczy - z groźnym chlustem
Toczy się po brzegu pustym,
Ląd zalewa coraz szerzej
I trzydziestu trzech rycerzy
Ukazuje się na brzegu,
Ustawiają się w szeregu -
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.
Choćby przebiec ziemię całą -
Lepszej straży nie bywało.
Z księciem żona dzieli łoże -
W dzień zaćmiewa światło boże,
W nocy jasność w krąg rozsnuwa,
Jej uroda wzrok przykuwa,
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała.
Miastem książę Gwidon włada,
Przez nas tobie pokłon składa,
A że miałeś go odwiedzić,
Przeto kazał ci powiedzieć,
Że na próżno ciągle czeka,
Wypatrując cię z daleka."

Kiedy car usłyszał o tym,
Wyszykować kazał flotę.
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Każda z całych sił się stara
Od podróży odwieść cara.

Ale car nie słucha zgoła,
Zagniewany jeszcze woła:
"Czemu puścić mnie nie chcecie?
Co ja jestem? Car czy dziecię?
Jadę dziś!" I z miną srogą
Wstał i gniewnie tupnął nogą.

Gwidon siadł przy jednym z okien
I po morzu błądzi okiem.
Milczy morze zdjęte ciszą,
Fale ledwo się kołyszą
I w oddali nieobjętej
Ukazują się okręty.
To Sałtana flota płynie
Po spokojnej wód równinie.

Skoczył Gwidon jak szalony,
I na wszystkie woła strony:
"Matko! Śpiesz, bo czasu szkoda!
I ty, żono moja. młoda!
Spójrzcie - płynie flota chyża,
Ojciec ku nam się przybliża!"

Flota zdąża już do mety,
Książę patrzy w szkło lunety:
Sałtan płynąc do przystani
Przez lunetę patrzy na nich,
A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Stojąc obok, na przemiany
Podziwiają kraj nieznany.

Naraz działa wypaliły,
Wszystkie dzwony zadzwoniły,
Gwidon sam nad morze bieży,
Wita cara jak należy,
Swatce, tkaczce, kuchmistrzyni
Też honory wszelkie czyni
I nie mówiąc nic nikomu
Poprowadził ich do domu.

Idą wszyscy na pokoje,
Przy podwojach błyszczą zbroje,
Sałtan oczom wprost nie wierzy:
To trzydziestu trzech rycerzy
Ustawiło się w szeregu,
Jak zazwyczaj miasta strzegą -
Wszystko zuchy co się zowie,
Młodzi, piękni olbrzymowie
Lśniący zbroi swych żelazem,
A Czarnomor z nimi razem.

Na dziedziniec wstąpił Sałtan -
Właśnie dom z kryształu stał tam.
W nim wiewiórka, jak dla psoty,
Gryzie orzech szczerozłoty,
Szmaragd chowa do sakiewki
I wesołe nuci śpiewki,
A skorupek złotych wiele
Po dziedzińcu w krąg się ściele.

Goście dalej kroczą żywo,
Patrzą - cóż to? Księżna- dziwo:
Pod warkoczem księżyc pała,
Lśni na czole gwiazda biała,
A wspanialsza jest od pawia,
Gdy dostojnie kroki stawia.

Świekrze pierwsze miejsce daje,
Car spogląda - i poznaje,
Serce w nim zadrżało: "Boże!
Co ja widzę? Czy być może?
Jak?!" I krwi wezbrała fala
Łzami szczęścia car się zalał,
Obejmuje już carową,
Tuli syna i synową;
Zastawiono stół i huczna
Rozpoczęła się wnet uczta.

A kucharka z tkaczką cicho,
Z swatką - babą Babarychą,
Każda w inną dziurę wlazła;
Służba ledwo je znalazła.

Do wszystkiego się przyznały
I, skruszone, zapłakały.
Car ze szczęścia im przebaczył
I do domu puścić raczył.
Minął dzień i noc, a z rana
Położono spać Sałtana.

Byłem tam - miód, piwo piłem,
Tylko wąsy umoczyłem.


 
* * *
[Kochałem panią - i miłości mojej]
Kochałem panią - i miłości mojej
Może się jeszcze resztki w duszy tlą,
Lecz niech to pani już nie niepokoi,
Nie chcę cię smucić nawet myślą tą.
Kochałem bez nadziei i w pokorze,
W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg,
Tak czule, tak prawdziwie - że daj Boże,
Aby cię inny tak pokochać mógł.



* * *
[Cóż tobie imię moje powie?]

Cóż tobie imię moje powie?
Umrze jak smutny poszum fali,
Co pluśnie w brzeg i zmilknie w dali,
jak nocą głuchą dźwięk w dąbrowie,

Skreślone w twoim imonniku,
Zostawi martwy ślad, podobny
Do hieroglifów płyt nagrobnych
W niezrozumiałym języku.

Cóż po nim? Pamięć jego zgłuszy
Wir wzruszeń nowych i burzliwych
I już nie wskrzesi w twojej duszy
Uczuć niewinnych, wspomnień tkliwych.

Lecz gdy ci będzie smutno - wspomnij,
Wymów je szeptem jak niczyje
I powiedz: ktoś pamięta o mnie,
Jest w świecie serce, w którym żyję.





* * *
[Na wzgórzach Gruzji leży nocna mgła,]
Na wzgórzach Gruzji leży nocna mgła,
U moich stóp Aragawa szumi pienna.
Smutno i lekko mi. Tęsknota ma
Świetlana jest i ciebie jednej pełna.

Ciebie jedynej! Smutkiem moich snów
Już cię nie dręczę dłużej i nie trwożę,
I serce płonie, serce kocha znów,
Nie kochać bowiem - już nie może.


Ty i pan
Zamiast pustego "pan" - w rozmowie
Wyrwało jej się czułe "ty",
I wszystkie najszczęśliwsze sny
Zbudziła w duszy przy tym słowie.

Wpatrzony, miłośc wzrokiem ślę,
Tęsknota serce me przepełnia,
I mówię: jaka pani miła!
I myślę: jak ja kocham Ciebie!

  ***

Cóż tobie imię moje powie?
Umrze jak smutny poszum fali,
Co pluśnie w brzeg i zmilknie w dali,
jak nocą głuchą dźwięk w dąbrowie,

Skreślone w twoim imonniku,
Zostawi martwy ślad, podobny
Do hieroglifów płyt nagrobnych
W niezrozumiałym języku.

Cóż po nim? Pamięć jego zgłuszy
Wir wzruszeń nowych i burzliwych
I już nie wskrzesi w twojej duszy
Uczuć niewinnych, wspomnień tkliwych.

Lecz gdy ci będzie smutno - wspomnij,
Wymów je szeptem jak niczyje
I powiedz: ktoś pamięta o mnie,
Jest w świecie serce, w którym żyję.

 

   ***
Kochałem panią - i miłości mojej
Może się jeszcze resztki w duszy tlą,
Lecz niech to pani już nie niepokoi,
Nie chcę cię smucić nawet myślą tą.
Kochałem bez nadziei i w pokorze,
W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg,
Tak czule, tak prawdziwie - że daj Boże,
Aby cię inny tak pokochać mógł.

 

"Zimowy wieczór"
Nie jest Czerkieską, lecz od wieku,
Gdzie Gruzji ściele się dolina,
Z wyżyn ponurych skał Kazbeku
Nie zeszła równa jej dziewczyna.

Nie agat w oku jej się mieni,
Lecz skarby Wschodu lśniące złudnie
Nie warte dla mnie są promieni
Jej oczu jasnych jak południe.

O, Boże, nie daj mi zwariować:
O, Boże nie daj mi zwariować!
Głodować raczej i wędrować
Z żebraczym kijem będę.
Nie przeto, bym swój rozum cenił,
że chcę zachować go, że chcę nim
górować nad obłędem.

Gdyby mi wolność zostawili,
O, jakbym puścił się bez chwili
namysłów w borów gęstwę!
W płomiennym trwałbym zamroczeniu,
śpiewał w rozkosznym zapomnieniu,
w bezładnych słów szaleństwie!

I zasłuchany w szumy morza,
I zapatrzony w dal, w przestworza,
w niebiański strop gorący -
czułbym, jak rośnie siła, wola
jak wicher tratujący pola
i las druzgocący.

Lecz bieda w tym, że przed wariatem
Jak przed straszliwym trędowatym
drżeć będą, wsadzą w klatkę,
zakłują głupka w ciężki łańcuch
i zaczną, niczym psa w kagańcu,
przedrzeźniać cię przez kratkę

A w głuchą, smutną noc usłyszę
nie świst słowika tnący ciszę,
nie szumne pieśni lasów,
lecz towarzyszy jęk przewlekły
dozorców nocnych groźby wściekłe
i wrzask, i zgrzyt zawiasów.

 

Kwiat
Kwiat zasuszony i bezwonny
Znalazłem w książce z dawnych lat,
I głos marzenia nieuchronny
Już się do mej duszy wkradł.

Gdzie kwitnął? Jakiej wiosny zaznał?
Czy długo kwitnął? Kto go rwał ?
Czy go zerwała dłoń przyjazna ?
I po co w książce leżeć miał ?

Czy na pamiątkę czułej schadzki,
Czy znaczyć miał rozłąki ból,
Czy był to tylko ślad przechadzki
W cienistym lesie, w ciszy pól ?

Czy żyje ów ? Czy żyje owa ?
Gdzie mają swój zaciszny kąt ?
A może zwiędli już bez słowa,
Tak jak ten kwiat nieznany zwiądł ?

Demon
W tych dniach, gdy świat był dla mnie nowy,
Wskroś wrażeniami mnie przenikał
I dziewcząt wzrok, i szum dąbrowy,
I pośród nocy śpiew słowika;
Gdy wysokiego lot wzruszenia,
Miłości, sławy i swobody,
Gdy dary sztuki i natchnienia
Potężnie w krwi kipiały młodej
Chwile nadziei i upojeń
Nagłą tęsknotą gasząc we mnie,
Jakiś zły duch w ustroniu mojem
Zaczął odwiedzać mnie tajemnie.
Smutne spotkania nasze były,
A jego uśmiech, wzrok cudowny
I słowa, co truciznę kryły,
W duszę mą jad wsączały chłodny.
Próbował kusić niestrudzenie
Opatrzność swymi bluźnierstwami,
Piękno nazywał urojeniem,
Gardził twórczymi natchnieniami
Miłość i wolność nie wzruszały
Ducha szydercy, on im przeczył
Niewiarą i w naturze całej
Nie błogosławił żadnej rzeczy.


Pierzcha lotnych obłoków gromada niesforna
Pierzcha lotnych obłoków gromada niesforna.
O najsmutniejsza gwiazdo, o gwiazdo wieczorna !
Osrebrzyłaś promieniem równinę jesienną
I czarnych skał wierzchołki, i zatokę senną.
Lubię z wyżyn niebieskich twoje światło nikłe,
Co zbudziło me dumy od dawna zamilkłe.
Pomnę, kiedyś planeto znajoma, wschodziła
Nad krajem, gdzie zalega cisza sercu miła,
Gdzie wystrzeliły smukłe topole w dolinach,
Gdzie cyprys ciemny drzemie i mirt się przegina,
I słodko szumią fali południowej piany.
Tam ja niekiedy w górach, sercem zadumany,
Ponad morzem leniwe wlokłem rozmarzenie,
Kiedy na strzechy nocne opadały cienie
I dziewczę wśród rówieśnic we mgle cię szukało,
i swoim cię imieniem głośno nazywało.

Ty i pan
Zamiast pustego "pan" - w rozmowie
Wyrwało jej się czułe "ty",
I wszystkie najszczęśliwsze sny
Zbudziła w duszy przy tym słowie.

Wpatrzony, miłośc wzrokiem ślę,
Tęsknota serce me przepełnia,
I mówię: jaka pani miła!
I myślę: jak ja kocham Ciebie!

Noc
Głos mój dla ciebie tkliwy jest i rzewny,
Zakłóca ciszę nocną głos mój śpiewny.
Przy łożu świeca smętna w tej godzinie
Pali się; wierszy moich strumień płynie,
Miłości strumień pełny twych uroków,
Przede mną oczy twoje błyszczą w mroku
I brzmienie słów odzywa się w pokojach:
- Mój miły... kocham cię... jam twoja... twoja...

   ***
Na wzgórzach Gruzji leży nocna mgła,
U moich stóp Aragawa szumi pienna.
Smutno i lekko mi. Tęsknota ma
Świetlana jest i ciebie jednej pełna.

Ciebie jedynej! Smutkiem moich snów
Już cię nie dręczę dłużej i nie trwożę,
I serce płonie, serce kocha znów,
Nie kochać bowiem - już nie może.

 

Anioł
Światłością lśniąc, u wrót edemu
Stał z głową opuszczoną Anioł,
A buntowniczy, mroczny demon
Krążył nad piekła złą otchłanią.

Duch zaprzeczenia, duch bluźnierczy
Spoglądał na czystego ducha
I słodkim żarem po raz pierwszy
Miłośnie drgnęła istność głucha.

?Nienadaremnie, rzekł, zaznałem
Blasku, co spłynął mi od ciebie:
Nie wszystkim w świecie pogardzałem,
Nie wszystkom nienawidził w niebie."

***
Nie dbam o wyuzdane gwałtowne porywy,
O rozkosze zmysłowe i szał niecierpliwy,
O jęk i krzyk bachantki młodej, gdy jak żmija
W objęciach mych namiętnie pręży się i zwija,
I całuje żarliwie, i pieści mnie po to,
Ażeby dreszcz ostatni przynaglić pieszczotą.

O, ileż jesteś milsza ty, co trwasz tak skromnie!
O, jak szczęśliwy tobą, dręczę się ogromnie,
Gdy po błaganiach długich, wreszcie od niechcenia
Podajesz mi się czuła, lecz bez upojenia,
Chłodna i zawstydzona, memu zachwytowi
Ledwie zdasz się ulegać, ucho słów nie łowi,
Aż z wolna się ożywiasz w ogniu oszołomień
I w końcu mimo woli podzielasz mój płomień!

 

Fale, kto wstrzymał pęd wasz rwący
Fale, kto wstrzymał pęd wasz rwący,
Kto zakuł w łańcuch niewolniczy,
Kto zmienił strumień buntowniczy
W staw nieruchomy i milczący ?
Jakaż to niepojęta siła
Uśpiła męki i radości,
Wzburzoną duszę, żar młodości
W leniwą drzemkę pogrążyła ?
Zadmijcie, wichry, wzburzcie wody,
Opokę bryzgi niech rozwalą !
Burzo ~ symbolu dni swobody,
Przetocz się nad niewolną falą.

 

Kobylico zapieniona...
Kobylico zapieniona,
Kaukaskiego stada chlubo,
Czego pędzisz jak szalona?
I na ciebie przyszła próba.
Nie wódź okiem przerażonym,
Dęba mi nie stawaj. Spokój!
W polu gładkim i szerokim
Narowiście nie galopuj.
Czekaj, znam ja te narowy
I poskromić je potrafię:
Bieg twój dziki - w krok miarowy
Ukróconą uzdą wprawię.

 

Więzień
Spoglądam przez kratę mej celi wilgotnej
Na orła młodego w niewoli samotnej;
Towarzysz mój biedny pod turmy oknami
Żer krwawy swój dziobie i bije skrzydłami.

Żer dziobie i rzuca, i patrzy wciąż na mnie
I zda się, żę nami jednaka myśl władnie,
Przyzywa mnie wzrokiem i krzykiem ze dwora,
Jak gdyby chciał wyrzec: " Uciekać nam pora !

My ptaki wolności, nam lecieć tam trzeba,
Gdzie góra nad chmurą bieleje wśród nieba,
Gdzie sinych mórz brzegi dal kryje i mgła,
Gdzie wichry jedynie hulają i ja ! "

 

 

Z "Uczty podczas dżumy"
Gdy Zima, bohaterska dama,
Jak rześki wódz prowadzi sama
Kosmatą armię swą złowieszczą
I mroźna huczy zawierucha -
Na odsiecz drwa w kominkach trzeszczą
I uczt zimowy żar wybucha.

A teraz Dżuma, groźna dama,
Zastępy swe prowadzi sama,
Zdobyczą pyszniąc się bogatą.
Do okien naszych w dzień i w nocy
Stuka mogilną swą łopatą.
Gdzież szukać przeciw niej pomocy?

Przed Dżumą jak przed plagą zimy
Na cztery spusty się zamknijmy,
Niech pełna czara krąży wkoło,
Utońmy w pijanym bezrozumie
I pijatyką na wesoło
Oddajmy cześć i chwałę Dżumie.

Jest upojenie w boju, jest na
Brzegu przepaści mrocznej bez dna
I w rozwścieczonym oceanie,
Gdy w burzy wrą odmętów szumy,
I w afrykańskim huraganie,
I w śmiercionośnym tchnieniu Dżumy.

Wszystko, czym grozi moc straszliwa,
Dla śmiertelnego serca skrywa
Rozkosze niepojęte! Może
Nieśmiertelności obietnicę!
Szczęśliwy, kto w przerażeń porze
Poznawać mógł ich tajemnice!

Więc sławmy Dżumę! Chwała Dżumie!
Nas nie przestraszą mroki trumien,
Na śmierci zew - nie chwyci drżenie.
W pucharach niechaj wino szumi,
Dziewicy-róży chłońmy tchnienie,
Już może - - pełne groźnej Dżumy.

 

Rusłan i Ludmiła
Dla was, władczynie mojej duszy,
Dla was, dziewczęta pełne krasy,
Baśń, którą wieków pył przyprószył,
Dziś, przeżywając złote wczasy,
Pod szmer przeszłości gadatliwej
Pisałem oto wierną dłonią;
Przyjmijcie dar mój błyskotliwy!
Nie chcę pochwały. Nie dbam o nią -
Słodka nadzieja z czułym niepokojem
Zechce, być może, potajemnie
Spojrzeć na grzeszne pieśni moje.

 

Odpowiedź F.T.
Nie jest Czerkieską, lecz od wieku,
Gdzie Gruzji ściele się dolina,
Z wyżyn ponurych skał Kazbeku
Nie zeszła równa jej dziewczyna.

Nie agat w oku jej się mieni,
Lecz skarby Wschodu lśniące złudnie
Nie warte dla mnie są promieni
Jej oczu jasnych jak południe.

Naśladowanie Koranu
I szemrał na Boga wędrowiec zdrożony,
Od żaru omdłały i cienia spragniony.
Trzy dni i trzy noce błądzący w pustyni,
Oczami od znoju i pyłu spiekłymi
Gdy toczył, z tęsknotą gasnącą, wokoło,
Znienacka zdrój ujźrzy pod palmą wesołą.

Pobieżał ku palmie w pustyni rosnącej
I chciwie napoił z krynicy rzeźwiącej
Swój język zgorzały i płomień źrzenicy,
I legnął, i zasnął przy wiernej oślicy.
I lat wiele nad nim w pustym szło niemej,
Bo tak sobie życzył Pan nieba i ziemi.

Wędrowiec się ocknął w godzinie nad ranem,
Wstał, słyszy — ktoś mówi doń głosem nieznanym:
„Azali tu dawno zasnąłeś głęboko?"
A on odpowiada: „Już słońce wysoko
Na niebie mi wczoraj świeciło z błękitu,
Przespałem głęboko od świtu do świtu."

A głos: „Więcej godzin, wędrowcze, przespałeś,
Spójrz, kładłeś się młody, a starcem powstałeś.
Już palma zniszczała i wody zdrój chłodny
Wyczerpał się, wysechł w pustyni bezpłodnej,
Piaskami zaniesion stepowej martwicy,
I kości bieleją twej wiernej oślicy."

Nieszczęściem rażony ów starzec w tej chwili
Zapłacze i drżącą swą głowę pochyli...
I cud stał się wtenczas w pustynnej śreżodze:
Miniony dzień ożył w młodzieńczej urodzie,
Znów wzbija się palma cienistą koroną,
Znów zdrój napełniony i wiewy powioną.

I kości spróchniałe oślicy powstają,
Oblekły się w ciało, ryk głośny wydają,
I w sercu wędrowca znów radość i siła,
I młodość wskrzeszona we krwi mu ożyła,
I pierś zachwyceniem napełnia się błogiem,
I dalej wędrowiec wybiera się z Bogiem.

 

Więzień
Spoglądam przez kratę mej celi wilgotnej
Na orła młodego w niewoli samotnej;
Towarzysz mój biedny pod turmy oknami
Żer krwawy swój dziobie i bije skrzydłami.
Żer dziobie i rzuca, i patrzy wciąż na mnie
I zda się, żę nami jednaka myśl władnie,
Przyzywa mnie wzrokiem i krzykiem ze dwora,
Jak gdyby chciał wyrzec: " Uciekać nam pora !
My ptaki wolności, nam lecieć tam trzeba,
Gdzie góra nad chmurą bieleje wśród nieba,
Gdzie sinych mórz brzegi dal kryje i mgła,
Gdzie wichry jedynie chulają i ja ! "
 


Połtawa
Na wschodzie nowy świt się pali,
Już na równinie, pośród wzgórz,
Armaty huczą. Kłębem wali
Ku niebu dym w promieniach zórz.
Piechota zwarła się w kwadraty,
W krzach leżą strzelcy: „Nabij! pal!"
Świsnęły kule, wrą granaty,
Bagnetów chłodna błyska stal.
Zwycięstwa dzieci ulubione
Rwą Szwedzi w paszcze rozognione.
Falując, konne pułki mkną,
Kurz szarym kryje je obłokiem;
Piechota twardym stąpa krokiem,
By wzmóc ich napór wagą swą.
Wyrocznej bitwy pole krwawe,
Grzmi, dymi, błyska tu i tam;
Lecz Bóg nam szczęści: Los łaskawy
W zaciętej walce sprzyja nam.
Odparte ogniem dział drużyny,
Chwieją się, serca płoszy strach,
Uchodzi Rosen z walk gęstwiny,
Broń składa mężny Schlippenbach.
Prą wrogów nasze hufce rojne,
Na sztandar szwedzki spływa mrok:
Błogosławieństwo boga wojny
Utwierdza naszych każdy krok.
I nagle — zagrzmiał na kształt grzmotu
Natchniony, dźwięczny Piotra głos:
„Do dzieła! Z nami Bóg!" Z namiotu
Wychodzi Piotr, z nim wierna straż.
Goreją ogniem groźne oczy,
Straszliwie płonie carska twarz,
Jak burza piękny, szybko kroczy
Tam, gdzie się waży walki los.
Masztalerz konia mu przywodzi:
Posłuszny, rączy, wierny koń,
Gdy zapach prochu dojdzie doń,
Drży, niespokojnie okiem wodzi,
I pędzi między wojsk kolumny,
Z potęgi jeźdźca swego dumny.
 

Żądza sławy...
Kiedy miłosnym upojony szałem,
Milcząc, w zachwycie, przed tobą klęczałem,
Pewny, że niebo oglądam na jawie —
Ty wiesz, najdroższa, czym myślał o sławie!
Ty wiesz, że szczęściem wzgardziwszy kłamanem,
Ułudą świata, czczym poety mianem,
Pełen znużenia, równiem był zdrętwiały
Na zgrzyt szyderstwa i na dźwięk pochwały.
Mógłżem się wrzawą wzruszać oddaloną,
Gdy ty, swą główkę kładąc mi na łono,
Szepczesz, serdeczne tłumacząc porywy:
„Powiedz, czy kochasz? powiedz, czyś szczęśliwy?
Czy twoje serce sprzyja mi wzajemnie?
Czy nie przełożysz już innej nade mnie?"
Oczarowany głosem, spojrzeniem, pieszczotą,
Milczałem, chłonąc czar całą istotą —
I anim myślał, że ta chwila błoga
Koniec mieć musi. — I cóż? Przyszła trwoga;
Na głowę moją spadły huraganem
Łzy, skargi, klątwy... Dziś, z sercem starganem,
Jak obłąkany przez pustynne mroki,
Stoję, nie wiedząc, dokąd zwrócić kroki.
I nowe czucie w sercu mym się budzi:
Chcę być wywyższon nad tłum zwykłych ludzi —
Pożądam sławy! Pragnę swoje imię
Zrobić tak głośnym, by w kadzideł dymie
Ciebie w solenne spowinęło dźwięki;
Byś na kształt tknięcia niewidzialnej ręki
Obecność moją czuła bez ustanku,
By wszystko, mówiąc o dawnym kochanku,
Wciąż ci przed oczy stawiało: noc ciemną,
Park, gdzie ostatni raz mówiłaś ze mną,
W ciszy drzew wielkich tajemnicze drżenie,
Moje zaklęcia i twoje milczenie...

Wieczór zimowy
Niebo chmurne, mgła się wije,
Mroźny wicher śniegiem miecie,
I — to jak zwierz dziki wyje
To rozszlocha się jak dziecię.
To rozrywa dach słomiany,
I nad ścielą śwista, huka,
To jak pątnik zabłąkany
W okieneczko do nas stuka.

W naszej chatce pusto, ciemno,
I niejedna w ścianie szpara,
Czegóż siedząc w kącie ze mną,
Czemuś zmilkła, moja stara?...
Czy tym groźnym wyciem burzy
Takeś bardzo unużona?...
Czy do snu twe oczka mruży
Jednotonny gwizd wrzeciona?

Tyś jest jedna towarzyszka
Mej młodości zbiegłej w pędzie,
Łykniem z biedy — hej, kieliszka!
A weselej sercu będzie!
Zanuć piosnkę: jak ptaszyna
Plotła gniazdko za morzami,
Zanuć piosnkę: jak dziewczyna
Do krynicy szła z wiadrami...

Niebo chmurne, mgła się wije,
Mroźny wicher śniegiem miecie,
I — to jak zwierz dziki wyje,
To rozszlocha się jak dziecię...
Tyś jest jedna towarzyszka
Mej młodości zbiegłej w pędzie,
Łykniem z biedy — hej, kieliszka!
A weselej sercu będzie.
 

Przypomnienie
Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary,
I noc, wpółprzejrzystą szatę
Rozciągając nad głuchej stolicy obszary,
Spuszcza sen, trudów zapłatę:

Wtenczas mnie samotnemu rozmyślań godziny
W ciszy leniwo się wleką,
Wtenczas mnie ukąszenia serdecznej gadziny
Bezczynnemu srożej pieką.

Mary wrą w myśli, którą tęsknota przytłacza,
I trosk oblegają roje;
Wtenczas i Przypomnienie w milczeniu roztacza
Przede mną swe długie zwoje.
Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje,
Sam na siebie pomsty wzywam
I serdecznie żałuję, i gorzkie łzy leję,
Lecz smutnych rysów nie zmywam.

 

***
Nie dbam o wyuzdane gwałtowne porywy,
O rozkosze zmysłowe i szał niecierpliwy,
O jęk i krzyk bachantki młodej, gdy jak żmija
W objęciach mych namiętnie pręży się i zwija,
I całuje żarliwie, i pieści mnie po to,
Ażeby dreszcz ostatni przynaglić pieszczotą.
O, ileż jesteś milsza ty, co trwasz tak skromnie!
O, jak szczęśliwy tobą, dręczę się ogromnie,
Gdy po błaganiach długich, wreszcie od niechcenia
Podajesz mi się czuła, lecz bez upojenia,
Chłodna i zawstydzona, memu zachwytowi
Ledwie zdasz się ulegać, ucho słów nie łowi,
Aż z wolna się ożywiasz w ogniu oszołomień
I w końcu mimo woli podzielasz mój płomień!

***
Czy mi wybaczysz moje zazdrosne rojenia,

Szaleństwo mej miłości wciąż nieokiełznane?

Tyś mi wierna, więc skądże znowu te zachcenia,

Ażeby wyobraźni mej zadawać ranę?

Dlaczego, otoczona tłumem wielbicieli,

Wśród gwaru zabaw, chcesz się wszystkim wydać miła

I ze wszystkimi pustą nadzieją się dzieli

Twój wzrok smutny, którego blask czułość zaćmiła?

Zawładnąwszy mą duszą, rozum zamroczywszy,

Pewna stałości moich uczuć nieszczęśliwych,

Nie widzisz nawet, gdy wśród spojrzeń pożądliwych,

Obcy gwarowi rozmów i od wszystkich cichszy,

Męczę się w trosce mojej; więc dla mnie ni słowa,

Ni jednego spojrzenia... Kochanko surowa!

Czy kiedy chcę uciekać pełne próśb i trwogi

Twoje oczy nie biegną zawrócić mnie z drogi

Albo gdy jakaś piękna dziewczyna w pobliżu

Dwuznaczną zacznie ze mną prowadzić rozmowę,

Tyś spokojna, a mnie twój żartobliwy wyrzut

Poraża jak świadectwo niekochania nowe.

Powiedz jeszcze, dlaczego memu rywalowi,

Gdy zastanie nas z sobą i ciebie pozdrowi,

Pozwalasz, by zmrużonym spojrzeniem wyznawał?

Cóż ma do ciebie? Powiedz, jakież jego prawa,

Aby blednąć z zazdrości, kiedy nas zobaczy?

Między zmierzchem a świtem w nieskromnej godzinie

Bez matki, czyż przystoi samotnej dziewczynie

Półodzianej przyjmować go... i cóż to znaczy?...

Lecz jam kochany przecież... Kiedyśmy we dwoje,

Tak czuła jesteś dla mnie! Pocałunki twoje

Tak płomienne! I twojej miłości wyrazy

Tak szczere, pełne serca twojego bez skazy!

Śmieszne dla ciebie muszą być cierpienia moje.

Lecz jam kochany przecież, ja ciebie rozumiem.

Moja miła, więc nie dręcz mnie, ja cię zaklinam:

Ty nie wiesz, jak ja mocno cię kocham, jedyna,

Ty nie wiesz, jak okrutnie cierpieć umiem.
 

(Wspominam cudne czasu mgnienie)
Wspominam cudne czasu mgnienie
Przede mną się zjawiłaś Ty.
Jak nieuchwytne przywidzenie
W czystym geniuszu piękna Twym.
W udręce żalu rozpaczliwej,
Wśród trosk gnębiących każdą myśl,
Brzmiał w duszy głos Twój barwy czułej
Śniłem o rysach miłych Twych
Szły lata, poryw burz powstańczy
Potargał dawnych marzeń szyk
Zatarła pamięć głos Twój czuły
Obraz niebiańskich rysów Twych
W głuszy, we mroku opuszczenia,
Płynęły z wolna moje dni
Bez mego bóstwa,
bez natchnienia
Odeszło życie, miłość, łzy.
Lecz przyszło duszy przebudzenie
Znów nagle się zjawiłaś Ty
Jak nieuchwytne przywidzenie
W czystym geniuszu piękna Twym.
I serce bije upojeniem,
Zmartwychwstał dawny jego rytm.
Znów moje bóstwo, znów natchnienie,
Wróciła miłość, życie, łzy

 

Klara (1822)
Chociaż Klara żyje w biedzie,
Lecz przed ołtarz cię powiedzie.
Płacić będziesz mężu drogi,
Ona ci przyprawi rogi.

***
Cóż tobie imię moje powie?
Umrze jak smutny poszum fali,
Co pluśnie w brzeg i zmilknie w dali,
jak nocą głuchą dźwięk w dąbrowie,
Skreślone w twoim imonniku,
Zostawi martwy ślad, podobny
Do hieroglifów płyt nagrobnych
W niezrozumiałym języku.
Cóż po nim? Pamięć jego zgłuszy
Wir wzruszeń nowych i burzliwych
I już nie wskrzesi w twojej duszy
Uczuć niewinnych, wspomnień tkliwych.
Lecz gdy ci będzie smutno - wspomnij,
Wymów je szeptem jak niczyje
I powiedz: ktoś pamięta o mnie,
Jest w świecie serce, w którym żyję.

*  *  *
Dźwignąłem pomnik swój, nie trudem rąk ciosany,
wydepcą ścieżkę doń miliony ludzkich stóp,
łeb buntowniczy wzniósł i wyżej w chwale stanął,
niż Aleksandra pyszny słup.

Nie wszystek umrę. Nie! Duch w lutnię wklęty, przecie
znikomy przetrwa proch, nie będzie w ziemi gnił,
i w sławę będę rósł, póki w podgwiezdnym świecie
choć jeden pieśniarz będzie żył.

Słuch o mnie pójdzie w dal przez całą Ruś w języki
i nazwie imię me jej każdy lud: i Fin
i dumny Słowian wnuk i Tungusz jeszcze dziki,
i Kałmuk, wolny stepów syn.

I naród w sercu mnie po wieczny czas utwierdzi
za to, żem lutnią w swój nielitościwy wiek
wysławiać wolność śmiał i wzywał miłosierdzia,
i szlachetności uczuć strzegł.

Posłusznie, muzo, czyń, co boży duch rozkaże,
niech cię nie nęci laur, nie straszy obelg chór,
jednaką miarą mierz pochwałę i potwarze,
a z głupcem się nie wdawaj w spór.

Do Melphomeny muzy
Dziełam dokonał, co go nie wyprzedzi
Trwałością żaden gmach ulany z miedzi,
Ni starożytnej chlubny czyn Memfidy,
Sięgną królewskie wierzchem piramidy.

Nie zaszkodzą mu szarugi wilgotne,
Ni bystrych wichrów siły nieukrotne;
Lat go pominie przeciąg niezliczony
I sam czas na nim połamie swe trzony.

Nie umrę całkiem: po większej mi życie
Zostawi części Parka. Póki skrycie
Do Kapitolu kapłan z ksienią wchodzi,
Sława się moja starzejąc odmłodzi.

Gdzie wartkim nurtem Aufid w morze płynie
I w lichej Daunus królował dziedzinie,
Będzie mnie wielbić potomność, żem pierszy
Na krój eolski rzymskich przyciął wierszy.

Panno, co arfą władasz złotonitą,
Wdziej na się dumę zasługą nabytą,
A w upominku wieszcza twego głowę
Ozdob za prace w liście wawrzynowe.

Ekstaza św.Teresy
Na bladych ciałach – biel się kłębi. Anioł,
Co spada w szumie (to perłowe muszle),
Śmieszną omdlewa w drżącej dłoni włócznię.
On i promienie złotym ogniem kapią

Na łono świętej; toną wśród jej uśnięć,
Zgonów, wniebowzięć, pragnienia, co stapia
W jedno uczucie rozkosz i czekanie.
To tylko dotknął jej anielski uśmiech

I tylko czeka i nie będzie więcej
Nic. Tak podobni posągom w ekstazie
Trwamy, nietrwali jak nieskładny tercet.

Ani nas pyszny promień nie porazi,
Ani nie dotkną nas niebiańskie pazie,
Tylko ich oddech, tylko słabość wejrzeń.

***
(Klarysa mało ma pieniędzy)
Klarysa mało ma pieniędzy,
Jesteś bogaty - żeń się prędzej.
Jej się majątek ciągle marzy,
Tobie z rogami jest do twarzy.
 

(Czy mi wybaczysz moje zazdrosne rojenia)
Czy mi wybaczysz moje zazdrosne rojenia,
Szaleństwo mej miłości wciąż nieokiełznane?
Tyś mi wierna, więc skądże znowu te zachcenia,
Ażeby wyobraźni mej zadawać ranę?
Dlaczego, otoczona tłumem wielbicieli,
Wśród gwaru zabaw, chcesz się wszystkim wydać miła
I ze wszystkimi pustą nadzieją się dzieli
Twój wzrok smutny, którego blask czułość zaćmiła?
Zawładnąwszy mą duszą, rozum zamroczywszy,
Pewna stałości moich uczuć nieszczęśliwych,
Nie widzisz nawet, gdy wśród spojrzeń pożądliwych,
Obcy gwarowi rozmów i od wszystkich cichszy,
Męczę się w trosce mojej; więc dla mnie ni słowa,
Ni jednego spojrzenia... Kochanko surowa!
Czy kiedy chcę uciekać pełne próśb i trwogi
Twoje oczy nie biegną zawrócić mnie z drogi
Albo gdy jakaś piękna dziewczyna w pobliżu
Dwuznaczną zacznie ze mną prowadzić rozmowę,
Tyś spokojna, a mnie twój żartobliwy wyrzut
Poraża jak świadectwo niekochania nowe.
Powiedz jeszcze, dlaczego memu rywalowi,
Gdy zastanie nas z sobą i ciebie pozdrowi,
Pozwalasz, by zmrużonym spojrzeniem wyznawał?
Cóż ma do ciebie? Powiedz, jakież jego prawa,
Aby blednąć z zazdrości, kiedy nas zobaczy?
Między zmierzchem a świtem w nieskromnej godzinie
Bez matki, czyż przystoi samotnej dziewczynie
Półodzianej przyjmować go... i cóż to znaczy?...
Lecz jam kochany przecież... Kiedyśmy we dwoje,
Tak czuła jesteś dla mnie! Pocałunki twoje
Tak płomienne! I twojej miłości wyrazy
Tak szczere, pełne serca twojego bez skazy!
Śmieszne dla ciebie muszą być cierpienia moje.
Lecz jam kochany przecież, ja ciebie rozumiem.
Moja miła, więc nie dręcz mnie, ja cię zaklinam:
Ty nie wiesz, jak ja mocno cię kocham, jedyna,
Ty nie wiesz, jak okrutnie cierpieć umiem.