Ś
ŚŚmierć Skomęta, wodza Jaćwingów

Po klęsce zadanej Jaćwingom przez księcia ruskiego Daniłę jeden z najznamienitszych wodzów jaćwieskich - Skomet (albo Komat,
Kumat ) - zmuszony był opuścić swe włość Krasima (z siedziba w dzisiejszym Skomętnie) i udać się do północno-wschodnich, nie objętych wojna krain Sudowii, zwanych też Dajnowa.
Wkrótce założył tam nowy gród nad jeziorem Gaładuś. Na co dzień był kapłanem, zaś w latach wypraw wojennych wielokroć obierano
go wodzem. Zasłynął nie tylko w Jaćwieży, ale i w krajach sąsiednich, jako odważny żołnierz oraz mądry i przebiegły dowódca.
Nie mógł jednak na stałe rządzić podzielona na samodzielne księstewka Jaćwieża. Jaćwingowie bowiem, nawykli od wieków do wolności, nie chcieli mieć jednego władcy. Pozostawali też wierni swoim pradawnym bogom i nie przyjmowali wiary chrześcijańskiej, która jednoczyła sąsiednie narody. Dlatego rozbici i skłóceni często Sudowowie skazani byli na zagładę. Skomet rozumiał doskonałe tę sytuację i z goryczą myślał o przyszłości.
Teraz jednak przygotowywał wielki plan zjednoczenia, przynajmniej na jakiś czas, udzielnych terytoriów. Miała to być wielka wyprawa na zachodniego sąsiada. Wiedział Skomet od swoich tajnych wysłańców, że książęta polscy szykują wojnę Jaćwieży. Postanowił ich ubiec, zebrać wojów jaćwieskich, zapewnić sobie pomoc Litwinów i neutralność księcia ruskiego.
Tymczasem rozesłano wici. Podczas jednej z narad wojennych nad Gaładusiem w gród Skomęta uderzył piorun. Wiara przodków zabraniała w takich przypadkach gaszenia ognia, ponieważ grom był znakiem boga burz i piorunów. Spłonęło wtedy niemal wszystko.

Po spaleniu się gródka nad jeziorem Gaładuś, musiał Skomet ponownie zmienić siedzibę. Najchętniej wróciłby do Szurpiłów. Ale szykująca się właśnie wojna z Mazowszem, do którego wedle napływających wieści miał się podobno przyłączyć książę krakowski Bolesław, nakazywała Skomętowi skupienie całej uwagi na granicy południowej i południowo-wschodniej. Początkowo miał zamiar osiedlić się na samej rubieży, w Raju (obecnie Rajgród), lecz starszyzna przekonała go, że wówczas miałby utrudnioną komunikację z Litwą.
Jako najwyższy kapłan Jaćwieży mógł Skomet dowolnie wybierać miejsce zamieszkania, wszędzie bowiem lud przyjmował go z najwyższym szacunkiem. Innego zdania byli jednak kunigasi (książęta). Dla nich Skomęt był nie tylko kapłanem, ale i wodzem. A może przede wszystkim wodzem, bo wiara w dawnych bogów dawno już została w nich podkopana bezsilnością tych bogów wobec triumfalnego pochodu Jezu Krista i jego wyznawców.
Skomęt wywodził się z możnego rodu jaćwieskich kunigasów. Włości jego graniczyły do niedawna z Galindami i Bartami, podbitymi już przez Krzyżaków. Wbrew panującym od wieków obyczajom Skomęt, przeznaczony do stanu kapłańskiego i pełniący urząd najwyższego kapłana, sięgnął po władzę wojskową. Lud go niby wybrał na wiecu plemiennym, ale tak się tylko mówiło. Wodzowie poszczególnych rodów wiedzieli, co sądzie o tych wyborach, sami przecież kierowali podobnymi wyborami w swoich ziemiach. Skupiając w ten sposób w swoich rękach władzę kapłańską i wojskową, stał się Skomęt najmożniejszym kunigasem w kraju, zagrażał objęciem władzy nad wszystkimi Jaćwingami i to nie na okres jednej czy drugiej wyprawy, ale na stałe.
Jacwiescy kunigasi zbyt blisko żyli z Litwą, zbyt dobrze wiedzieli, co się tam działo niedawnymi czasy, aby na podobne poczynania Skomęta patrzeć spokojnie. Za ich życia przecież jeden z litewskich kunigasów, nie najsilniejszy nawet, Mindowas, zwany też Mendogiem, sięgnął po władzę i zdobył ją. A wówczas szybko rozprawił się z konkurentami. Jedni poszli pod miecz, inni do lochów, jeszcze inni patrzyli na świat pustymi oczodołami. Kto zdołał umknąć spod rozszalałej ręki zwycięskiego Mendoga, chronił głowę na Rusi. Ale i tam w ślad za nim szły seciny nowego władcy całej Litwy i Żmudzi, który się też rychło koronował na króla i przyjął obcą na Litwie wiarę.
Powrócił potem Mendog do wiary ojców, to prawda, ale litewscy kunigasi nic na tym nie zyskali. Rozszalały samodzierżca nie tylko obcych nie uznawał, ale godził nawet na życie rodzonych synów, aż musiał jeden z nich, Wojsiełk, szukać schronienia w księstwie Daniły w dalekim Pińsku. Wreszcie Trojnat, który przez długi czas udawał przyjaciela Mendoga, zrzucił przyłbicę i stanąwszy z nim twarzą w twarz, zadał śmiertelny cios. Ale i to na nic się zdało litewskim kunigasom. Tyle, że jednego zwierzchnika na drugiego zamienili.
Jacwiescy kunigasi dobrze wiedzieli, że nie ma innej rady, tylko trzeba całą Jaćwież skupić pod jednym panowaniem. Każdy z nich jednak myślał o tym, że tym jedynym na Jaćwieży będzie on sam. Na razie kraj był w niebezpieczeństwie, potrzebował wodza i to szybko, nie było czasu na kłótnie i walkę o władzę. Pogodzeni więc na jakiś czas z przewagą Skomęta przycichli, odkładając na potem walną rozprawę o panowanie nad krajem. Żaden z nich jednak nie kwapił się zbyt gorliwie zapraszać Skomęta do swojej włości, bo a nuż spodoba mu się tani i zechce osiąć? Święte gaje Perkunasa (bałtyjski bóg burzy i wojny) były wszędzie i wszędzie mógł Skomęt zamieszkać, zakładając święty chram. A wówczas żadna siła nie wygna go z tej dzielnicy, bo ktokolwiek porwie się nań, ten w masach ciemnego ludu uchodzić będzie za bluźniercę porywającego się na najwyższego kapłana.
Skomęt wiedział o tych nastrojach. Nie czekając na zaproszenie i bojąc się narazić na to, że żadnego nie otrzyma, na drugi dzień po pożarze gródka zebrał radę i zażądał, by ona postanowiła, gdzie ma teraz zamieszkać.
Każdy z wodzów odpychał ten obowiązek od siebie, ale żaden nie śmiał otwarcie powiedzieć, że nie chce gościć u siebie Skomęta. Wkrótce jednak utworzyło się stronnictwo, które bez uprzedniego porozumienia, ale w myśl dobrze pojętych interesów własnych orzekło, iż Skomęt powinien osiąść niezbyt daleko od granicy z Mazowszem, ale tak, aby mógł jak najszybciej otrzymać wieści z Litwy. Dość zgodnie wskazywali na ziemie Ańczów, gdzieś w okolicy jezior Zelwa, Wilkokuk i Geret.
Wilikaił, kunigas Ańczów, bronił się nieco, ale niedługo. Na objęcie panowania nad całą Dajnową nie miał nadziei, za słaby był. Natychmiast po uzgodnieniu tej sprawy pchnął pachołka do swoich, by przygotowali Skomętowi siedzibę, naznaczając ją chytrze nie w swoim głównym grodzie, lecz w niewielkim grodku, położonym nad rzeczką w pobliżu jeziora Geret.
- Niewielki to grodek - opowiadał Skomętowi - ale silny, otoczony zewsząd wodą i bagnami, po drugiej zaś stronie parowu na wzgórzu rośnie święty gaj Perkunasa.
W dwa dni później siedział już Skomęt w nowym grodku, a za nim powędrowali tłumnie kapłani i część starszyzny. Reszta rozjechała się do swych włości, by poczynić ostatnie przygotowania przed wyprawą. A i ci, co pojechali ze Skomętem, nie z miłości to czynili, lecz po to, by go tym lepiej pilnować. Chodziło im głównie o to, by Skomęt w czasie rokowań z Litwą nie w swoim jeno imieniu zawierał umowę, ale w imieniu wszystkich kitnigasów Dajnowy.
A tymczasem wieści z Litwy nie nadchodziły długo, niepokojąco długo.

Ówczesny władca Litwy, Trojnat, po zebraniu w stolicy kraju, Kiernowie, wszystkich książąt i zasięgnięciu ich rady, postanowił udzielić pomocy Skomętowi. I tak w całej Jaćwieży rozpoczęły się przygotowania do wielkiej wojny.

Na rozległych łęgach nad rzeką Jegrznią, zbierali się już od wczesnego świtu woje jaćwiescy, przybyli pod Raj, by wybrać wodza na łupieżczą wyprawę. Stawali, tak konni, jak i piesi, w wielkim kręgu, każdy koło znaku swego szczepu. W jednym tylko miejscu krąg rozdzielał się nieco, a to wedle świętego dębu, pod którym gromadzili się kunigasi i kapłani. Kapłani wróżby mieli stawić, czy się wyprawa uda, ale po prawdzie nikt na nich nie zważał. Woje wierzyli, że jeśli Skomęt ich poprowadzi, wyprawa musi się udać. Dlatego wszyscy czekali na jego przybycie.
Oto pojawił się i on. Jechał na białym koniu, w szatach kapłańskich, a obok niego, trochę w tyle, jego syn - jedynak, pacholę, niezdolne jeszcze do noszenia oręża. Dziwili się poniektórzy, że Skomęt przywiódł pachołka tam, gdzie jeno źrzali męże mieli prawo się zbierać, ale nie było czasu na długie o tym rozmyślanie. Krzyk się nagle podniósł od strony, gdzie najpierw Skomęta ujrzano.
Radosne zawołanie obiegło koło, zahuczało, odbiło się echem od pobliskiej ściany lasu, poleciało nad wodami jeziora i rzeki.
- Niech żyje kunigas! Niech żyje Skomęt zawsze zwycięski! Niech żyje wódz!
A on jechał wśród tego tłumu, nawet ręką go nie pozdrawiając. Ubodło niektórych, że taki dumny, ale co rozsądniejsi wiedzieli, jak sprawy stoją. Wiedzieli, iż kunigasi nieradzi byli Skomętowi i zazdrośnie patrzyli na jego wciąż rosnącą władzę. A że Skomęt nie chciał drażnić ich ambicji, więc chciał, aby wodza wybrano wedle praw i obyczajów.
Wszyscy jednak widzieli, że wybór już się właściwie dokonał. Każdy, kto by się teraz woli rycerstwa sprzeciwił albo chociażby tylko kogo innego wodzem próbował obierać, naraziłby się na nienawiść tłumów.
Pojął to w lot Raj i choć pierwej miał nieśmiałą nadzieję, że może jego wodzem obiorą albo chociaż dopuszczą do współzawodnictwa ze Skomętem, teraz szybko odstąpił od ambitnych planów i gdy Skomęt stanął pod świętym dębem, a tłum się nieco uciszył, zawołał tubalnym głosem:
- Kunigasi i panoszę, rycerze i woje, wszyscy wolni mężowie bitne go plemienia Dajnowów! - w miarę jak mówił, uciszało się coraz bardziej. - Oto stanęliśmy w kręgu, by zważyć w naszych umysłach i bogów o to spytać, kogo nam wypadnie mieć na czas wyprawy na swoim czele, kto nas poprowadzi do ponownego zwycięstwa.
Szmer się na to zaczął podnosić.
- Skomęt! Skomęt! - padały pojedyncze głosy.
Zanim jednak umysły nasze zdołały tę sprawę tak ważną dla całej Dajnowy (litewska nazwa Jaćwieży) rozważyć - przekrzyczał Raj szemrających - już nam wszystkim serca podpowiedziały, kogo wybrać. A głos z mężnego serca rycerskiego płynący jest głosem bogów i nie na leży mu się przeciwić! Dlatego i ja wraz z wami wszystkimi wołam oto wielkim głosem: „Sława Skomętowi, wodzowi Dajnowy!"
Wrzask się po tym zawołaniu podniósł okrutny. Pękło koło, runęło rycerstwo do świętego dębu, porwało Skomęta i nie zważając na jego opór, poniosło do świętego gaju, gdzie zgodnie z obyczajem miał na się przywdziać: zbroję naczelnego wodza. Tuż za Skomętem jechał na barkach rycerzy Raj.
- Lis, ach lis! - sapał gniewnie otyły Rospuda. - Jak to bystro zamiótł kitą, ślad za sobą zacierając.
Netta stał oniemiały i jeszcze bardziej ponury niż zwykle, Szurpiła czerwony na gębie klął cicho pod nosem. Zły był nie dlatego, że Skomęta wybrano, bo mimo wczorajszego zmawiania się z innymi kunigasami pewien był takiego właśnie wyboru. Raj go rozeźlił, jak i innych kunigasów. Uchwycił moment, pociągnął za sobą tłum! Teraz on będzie namiestnikiem naczelnego wodza, a jeśli wyprawę przeżyje, to kto wie, czy w następnej sam nie będzie wodzem. Zwłaszcza gdyby Skomętowi się nie powiodło.
Tegoż dnia jeszcze wyruszyły spod grodu Raj piesze zastępy Jacwingów i szły szybkim marszem ku przeprawie przez Błota. Później nieco ruszył i konny huf, na którego czele jechał na białym koniu Skomęt w świętej zbroi wodza i z oznakami kapłana zarazem. Obok niego kłusował syn, niedorosłe pacholę o lnianych włosach. Głowili się kunigasi, dlaczego na tak niebezpieczną wyprawę zabiera Skomęt syna jedynaka, ale nie śmieli pytać. Ale on widać sam rozumiał, iż może ich dziwić ten postępek niezwyczajny, bo nim wyruszyli, wyjaśnił:
- Zabrałem malca, bo i gdzież go mam zostawić? Włość nasza rodowa już pod panowaniem krzyżackim, a ma się po obcych kątach tułać, niech lepiej przy mnie będzie. I dobrze, żeby od maleńkości do trudów wojennych przywykł, bo czymże może być u nas czy gdziekolwiek człek pozbawiony mienia, tak jak on? Tylko prostym wojem. Niech tedy już teraz je ten chleb, niech do niego przywyka.
Nim dojechali do przeprawy, przybieżał człek na zgonionym koniu i kazał się prowadzić do Skomęta. Był to posłaniec od kasztelana wiskiego Warcisława. Zdrajca-kasztelan donosił, że wyrusza z Wizny i że będzie czekał na Skomęta wedle Goniądza, po tamtej stronie Biebrzy. Za dwa dni najdalej spodziewał się spotkać z wodzem Jaćwingów.
Na drugi dzień przyszedł goniec od litewskiego Trojriata z doniesieniem, że ten potężny sprzymierzeniec wysłał już ze swego czelnego grodu, Kiernowy, piesze oddziały i część konnych. Sam wnet za wojskiem ruszy, ale ma jeszcze parę pilnych spraw do załatwienia. Wojska jego przejdą przesmykiem między Puszczą Błudowską i Białowieską i w umówionym terminie staną nad Nurcem. Zanim tam dojdą, on sam będzie już na czele litewskich wojsk.
Pocieszony tymi wieściami i zupełnie już niemal spokojny o losy wyprawy, szedł Skomęt przez północne Podlasze nie spiesząc zbytnio, by ludzi i koni nie utrudzać niepotrzebnie.
Aż Mazowsza i Małopolski, z ziemi sieradzkiej i sandomierskiej nie dolatywał żaden głos, zupełnie jakby nie wiedziano tam, że oto nadciąga ze swoją krwiożerczą i łupu chciwą hordą groźny Skomęt, zwany na Rusi i Mazowszu Kumatem.
Skomęt wiedział, że jest to spokój pozorny. Szpiedzy donosili mu o poczynaniach polskich książąt. Jednego tylko nie wiedział: którędy pójdą?

Wojska, jaćwieskie przeprawiły się przez Narew, a następnie zatrzymały się w widłach Nurca i wpadającej doń Branki. Skomęt czekał tam niecierpliwie na przybycie Litwinów. Ci jednak nie przybywali i - co gorsze - nie dawali żadne] wieści o sobie.
Wódz jaćwieski nie znał przyczyny opóźnienia sprzymierzeńców. Znali ją natomiast Polacy, którzy wiedzieli już o zamordowaniu Trofnata. Książęta Leszek i Bolko postanowili więc rozprawić się z opuszczonym przez Litwinów Skomętem. I wykorzystali naturalną pułapkę, w jakiej znaleźli się nieświadomi tego Jaćwingowie.


Cztery tysiące jaćwieskich wojów siedzących w licznych zasadzkach nad brodami i przeprawami, na bagnach i przechodach przez lasy, próżno czekało na uderzenie. Biały dzień zastał ich na czatach. Ledwie jednak wychylili głowę, bzykały bełty. I zza Nurca, i zza Branki. Pojęli, że są otoczeni. Skomęt zrozumiał to również, ale na odwrót było już za późno. Trzeba było czekać na dalszy bieg wypadków w obozie, który się zmienił w pułapkę.
Zamknięci w widłach Nurca i Branki Jaćwingowie niecierpliwili się coraz bardziej. Chytry podstęp księcia Leszka, polityka czekania na pierwszy krok ze strony obleganego przeciwnika zaczynała dawać owoce.
To prawda, że mogli poruszać się dość swobodnie, byle nie w pobliżu brzegów obu rzek, gdzie na nich polowali polscy kusznicy i łucznicy. Ale co z tego, kiedy coraz mniej mieli ochoty korzystać z tej ograniczonej swobody. Miotali się jak wilki w kleci, póki im dostawało jadła, ale po trzech dniach zaczęły się w obozie bójki i zwady o byle zuchelek zeschłego placka, o garść prażonego jęczmienia. Najbardziej narażeni byli woje Warcisława. Obficie zaopatrzyli się we wszystko i nie odczuwali głodu nawet wówczas, gdy Jaćwingowie -wyszukiwali już co młodsze pędy krzewów, aby żuciem bodaj oszukać żołądek. Po kilku napaściach na namioty rycerzy mazowieckich Skomęt kazał im wydać posiadane zapasy, aby podzielić je sprawiedliwie między wszystkich oblężonych. Rozkaz wykonano pod groźbą kilku setek napiętych łuków. Rycerze mazowieccy ani myśleli słuchać Skomęta, a Warcisław wręcz oświadczył, że pierwej pójdzie na pewną śmierć do Bolesława i Leszka, niźli pozwoli tknąć swoje juki. Na widok groźnych i bezwzględnych twarzy łuczników Szurpiły zaniechał jednak oporu.
Nie na wiele się zresztą zdało wykonanie polecenia Skomęta. To, co stu rycerzom i paruset pachołkom Warcisława mogło starczyć jeszcze na trzy-cztery dni, dla czterotysięcznej armii wystarczyło na jeden posiłek. Podnieciło tylko głód i rozdrażniło żołądki. Trzeba było szukać innego wyjścia: przez obsadzone polskimi wojami brzegi Nurca i Branki. Zrozumieli wszyscy, że nie ma innej drogi, jeno trzeba uderzyć, choćby nawet miała przy tym paść połowa wojska.
Skomęt rozumiał to już dawno. Wyzbył się ostatniej nadziei na pomoc Trojnata. Teraz pozostawało mu tylko wymacać najsłabszy punkt w pierścieniu oblegających i uderzeniem w to miejsce otworzyć sobie wyjście z przeklętej pułapki, w którą samochcąc wpadli.
Nim jednak do tego doszło, zdarzyło się coś, co przyspieszyło spełnienie się losu jaćwieskiej wyprawy.
Panująca od jakiegoś czasu słoneczna pogoda wysuszyła las tak, szczególnie w wyższych miejscach, że od lada iskry płonęło poszycie.
Leszek bojąc się pożaru, nakazał surowo, żeby ognie były rozpalone z dala od drzew, a miejsce na ogniska - okopane. Mimo to zdarzyło się, że jakiś pachoł, niosąc gar z roztopionym tłuszczem, potknął się o korzeń i rozlał wszystko tak nieszczęśliwie, że się część: tłuszczu wlała w ogień, a reszta popłynęła szeroką strugą po igliwiu. Ogień rzucił się chciwie na tłuszcz i w mgnieniu oka szmat lasu stanął w płomieniach.
Skrzyknięte przez Miętusa, który w tej właśnie stronie miał swoje leże, dwie seciny pieszych raz-dwa ugasiły pożar, ale rycerzowi poddało to myśl, z którą poszedł natychmiast do księcia.
Kazał się opowiedzieć Leszkowi.
- Z czym przychodzicie? - spytał książę.
- Pomysł nie nowy - Miętus był zmieszany. Jakże! Do samego księcia mu przyszło mówić. - Używają go przecie do wypędzania z oblężonych grodów. Las suchy, można go lada czym podpalić. A ogień poza rzeki i błotniska nadrzeczne nie wyjdzie.
- Myślisz, aby ich ogniem wypłoszyć! Przednia myśl! - zawołał Leszek. - Prawda, że sposób nie nowy, ale cię nie minie nagroda, żeś go przypomniał. Zaczeka], niech się jeno z księciem Bolesławem naradzę!
Po paru chwilach wypadł z namiotu i jeszcze raz obiecując Miętusowi nagrodę, wezwał do siebie gońców i zaczął ich rozsyłać z pilnymi rozkazami po całym obozie.
Wkrótce stanął w gotowości cały polski obóz, jakby się gotował do bitwy, z tą jednak różnicą, że zamiast konnych w pierwszych szeregach stały oddziały łuczników. Rozproszyli się oni wkrótce po trzech-czte-rech i podeszli jak się dało najbliżej do brzegu rzeki. Każdy strzelec niósł ze sobą pęki strzał poowijanych pakułami, garniec z rozpuszczoną smołą i drugi z żarem.
Kiedy już wszyscy byli na swoich miejscach, książę Leszek dał znak. Zahuczał ponuro róg i na obóz jaćwieski ze wszystkich stron naraz poleciała ulewa ognistych strzał.
Jaćwingowie nie od razu zrozumieli niebezpieczeństwo.
- Cóż to - mówili między sobą - duru się Lachy najadły czy co? Las podmokły chcą podpalić?
Jeden Skomęt pojął w lot niebezpieczeństwo. Nim jednak zdołał zebrać swoich, nim stanęli w szyku, już tu i ówdzie stały w płomieniach pnie potężnych sosen. Konie, które udało się Jaćwingom ocalić, bo je jeszcze przed przybyciem wojsk Bolesława kazał Skomęt sprowadzić z pastwisk do obozu, chrapały i niespokojnie biły kopytami.
„Za wszelką cenę trzeba wyjść, nim płomień ogarnie brzegi zdatne do przeprawy" - myślał z rozpaczą Skomęt.
Stanął na czele konnego hufu i ruszył galopem w stronę brodu na Brance. Rzeczka była całkiem mała, można ją było przebyć jednym skokiem. Tuż za nim gnał syn Skirmunt, z twarzą ściągniętą strachem i bliski płaczu.
Dopadli brzegu i skoczyli. Zadudniły o blachy polskie strzały. Paru wojów zwinęło się w siodłach i runęło w nurt. Woda Branki zabarwiła się pierwszą krwią.
Trzy pierwsze znaki przeszły za Skomętem z małymi stratami i już się rąbały po drugiej stronie brodu z pieszymi zastępami wojewody Plichty. Inne zamarudziły nieco, głównie z winy kasztelana Warcisława. Myśląc, że Skomęt uchodzi z obozu, a jego zostawi tu na pastwę losu, wpadł ze swą chorągwią ciężkozbrojnych mazowieckich rycerzy na najbliższy znak jaćwieski, przeszedł po nim i parł do brodu, ale przez to zmitrężył dużo czasu. Tuż nad wodą jego koń zaparł się nagle kopytami, omal jeźdźca nie zrzucając. Warcisław spojrzał i włosy mu się pod hełmem zjeżyły na głowie. Woda Branki płonęła!
Idący z tyłu woje napierali. Koń nie mógł tego naporu wstrzymać, a bał się wejść w płonący nurt. Runął wreszcie w wodę, potknął się i padł przygniatając Warcisława. Przejechała po nim cała chorągiew ani bacząc, że depce po ciele swego przywódcy, ani mogąc temu zaradzić.
Nadchodzący z tyłu Jaćwingowie znów się natknęli na zaporę z ognia, stanęli więc bezradnie i patrzyli, jak na drugim brzegu Skomęt ostatkiem sił broni się przed opadającymi go ze wszystkich stron wojami mazowieckimi. Ale oto ogień nagle się skończył. Zrozumieli, że to nie woda płonęła, lecz tratwy puszczone z nurtem, naładowane nasyconym smołą chrustem. Najbliżsi zeskoczyli z koni, rwali nadbrzeżne głazy i ciskali je na tratwy. Zanurzały się po każdym uderzeniu i przygasały z sykiem. Ale na miejsca zatopionych wnet napływały nowe.
Lecz co to? Czy ich oczy mylą? Na tamtym brzegu Skomęt najwyraźniej odnosi zwycięstwo. Napierani przez Jaćwingów mazowieccy woje cofają się, załamują, rozpraszają między drzewami.
Po zatopionych tratwach, po trupach poległych towarzyszy reszta konnicy jaćwieskiej przeszła na drugi brzeg i włączyła się do walki.
Kiedy jednak wkroczyły w wodę piesze zastępy, znów sypnął się grad strzał. Teraz już nie ognistych, zwyczajnych.
Dowodzący pieszymi oddziałami Raj zrozumiał, że konnych umyślnie przepuszczono, aby ich tym łacniej wykończyć na tamtym brzegu. A potem przyjdzie kolej na nich.
- Szczyty na głowę i za mną! - ryknął.
Setka za setką wchodziły w wodę, ale nim dopadły suchego lądu na podmokłej łące, z każdej padło po dziesięciu. Inni nie zważali na to. Szli uparcie, widząc w tym jedyny ratunek. Nie mogli zresztą zawrócić. Na ich plecach wisiała już następna setka uciekających z płonącego obozowiska.
Tymczasem konni Skomęta istotnie uzyskali chwilową przewagę, zwłaszcza gdy im przybyła w pomoc konnica Warcisława. Nie mogli wprawdzie stanąć w szyku, bo las, choć rzadki, nie sprzyjał temu, ale rzadki las utrudniał również walkę pieszym Mazurom. Zrazu ustępowali wolno odgryzając się, potem coraz rzadziej przystawali, by w nacierającego Jaćwinga rzucić sulicą, wreszcie ogarnięci paniką, rozproszyli się w bezładnej ucieczce, chronili się na drzewa, wpadali w kępy krzaków, gdzie ich nie mogły dosięgnąć miecze rozjuszonych Jaćwingów.
Skomęt rad był, że się w porę zdecydował na uderzenie. Jeśli jego tysiąc konnych przeszło, to tym bardziej powinni przejść piesi. Konie bardziej boją się ognia niż ludzie. Pokpił sprawę Bolesław. Sądził widać, że pójdą nie przez rzekę, ale przez suchy ląd, ku wschodowi.
Lecz co to? Las urywa się nagle. Tym lepiej. Tu już wybiją do ostatka pieszych Mazurów i poczekają na Rają.
Wypadli z lasu, gnali za umykającymi w popłochu niedobitkami wystraszonych łuczników Bolesława. A ci już i oręż rzucali, byle sobie ulżyć w biegu.
Wtem ozwał się przeciągły krzyk.
- Le-szek! Le-szek!
Spojrzał Skomęt i zamarł. Po przeciwnej stronie olbrzymiej polany wyłaniał się z lasu tłum konnych. Nie ustawiali się wedle obyczaju w płot, nie tworzyli zwartego szyku. Wypadali pojedynczo i gdy się jeno znaleźli na otwartej polanie, puszczali konie w cwał i szli jak burza, z nastawionymi kopiami.
Na odwrót było za późno. Nimby dopadli zbawczej ściany lasu, z której się niedawno wynurzyli, już by ich i połowa nie została. Skrzyknął więc Skomęt, kogo się dało, i runął na nadchodzących. Wiedział, że to beznadziejna walka. Z lasu przed nim wychodzili wciąż nowi rycerze, jednocześnie zaś z obu stron nadchodziły zastępy piesze. To, co uważał za chwilową przewagę, było podstępem. Z jednej pułapki wpadł w drugą.
Zwarli się z chrzęstem, kwikiem koni, gniewnymi i pełnymi bólu okrzykami. Skomęt nie myślał już o sobie ani o bitwie. Wiedział, że nic już nie może uratować tej garstki otoczonej ze wszystkich stron. Mogą się jeszcze jakiś czas opierać, ale będzie to równie beznadziejne, jak miotanie się dziecka w ramionach olbrzyma. Nie myślał też o swoich wojach. Całą uwagę zaprzątała mu myśl o synu, o Skirmuncie. Po co go brał? Zginie, nim dożyje męskiego wieku. A przecież to dla niego walczył o panowanie nad Jacwieżą. Gdzie on teraz? Stracił go z oczu w chwili, gdy się zwarli z Polakami.
Odparowywał tarczą ciosy, rąbał mieczem, a jednocześnie rozglądał się, czy gdzie w pobliżu nie ujrzy płowej głowy jedynaka.
Jakiś olbrzymi woj z opuszczoną przyłbicą natarł nań, więc całą uwagę skupił na nacierającym. Nim się zdołał złożyć, sulica ciśnięta przez strzegącego jego bezpieczeństwa młodszego Szurpiłę powaliła polskiego rycerza.
Jaćwingowie od pierwszej chwili zaczęli się cofać na całej linii, setnicy pilnowali jedynie, by cofanie nie przeszło w paniczną ucieczkę. Lecz oto już im zaszli tyły, już się zbliża kres, nieuchronna klęska, pogrom, o jakim Jaćwież nie słyszała.
Wtem skrzydła polskie zmieszały się bezładnie i zaczęły się cofać. To Raj przychodził z pomocą. Przeszedł przez bród i choć: z jego trzech tysięcy pieszych ledwie dwa były zdolne do boju, włączył się natychmiast do bitwy. Strzały jego łuczników zahamowały polskie skrzydła. Gdy konni Jacwingowie poczuli, iż mają zabezpieczony odwrót, wstąpiła w nich nadzieja ocalenia. Nie bronili się już do upadłego. Teraz jak najszybciej chcieli zejść z pola, zrobić: miejsce swoim łucznikom. Zza zasłony drzew sypną strzałami na nacierające rycerstwo. Spędzą je z pola.
Cofanie zmieniło się w ucieczkę. Byle prędzej do lasu! Byle prędzej!
To właśnie zgubiło ostatecznie jacwieskich wojów i przyspieszyło klęskę. Na karkach cofających się Jaćwingów wpadli do lasu rycerze Leszka. Łucznicy jacwiescy nie mogli ich razie skutecznie, by nie wystrzelać swoich. Napierające piersi końskie spychały ich coraz dalej i da lej. A nim. się zdołali opamiętać, już wielokrotnie przeważające zastępy polskie wpadły między nich, rozbiły zwarte szyki, rozproszyły. Bitwa zmieniła się w kilkanaście potyczek, wreszcie w bezładną bijatykę i pogoń za pojedynczymi wojami, szukającymi na własną rękę ocalenia.
Leszek nie brał udziału w bitwie. Wyjechał z lasu na czele konnych, ale gdy oni zwarli się z Jaćwingami, pozostał na miejscu i przez gońców posyłał rozkazy. Niewiele zresztą było już do zrobienia. Od chwili gdy wypłoszeni ogniem Jaćwingowie uszli z wideł rzek, wszystko już było wiadome, a koniec łatwy do przewidzenia. Trzeba się było tylko spieszyć, by noc nie zaskoczyła walczących. Dlatego ściągnął z tamtej strony Nur-ca wszystkich niemal wojów, pozostawiając w odwodzie jeno trzy setki doborowej konnicy sieradzkiej na wypadek gdyby większa kupa Jaćwingów chciała się tamtędy przedostać. Reszta była tu, na tej wielkiej polanie.
Zaniepokoił się nieco, gdy konni Jaćwingowie pod osłoną swoich strzelców wycofali się do lasu. Nie o losy bitwy się martwił, ta tak czy inaczej była już wygrana. Bał się, że w bitewnym zapale jego woje zbyt wielu Jaćwingów położą trupem, zamiast brać jeńców. Z zabitego wroga tylko taka korzyść, że go jeszcze trzeba pogrześć, by nie cuchnął i nie stał się przyczyną morowego powietrza. Niewolnych trza mu było jak najwięcej, by osadzić ziemie pozbawione roboczych rąk.
Żgnął konia ostrogami i galopem przebył polanę. Za nim jechał trębacz.
- Dmij w róg na zaprzestanie bitwy! - rozkazał, zanim jeszcze dopadli przeciwległego lasu.
Po chwili powolne, niskie dźwięki oznajmiły polskim wojom, że czas zaprzestać walki. Była już po temu najwyższa pora, bo zawzięci Mazurzy, nie mniej od nich rozpaleni Sieradzanie i Łęczycanie, docina-li resztki rozproszonych Jaćwingów. Na dźwięk rogu nie wszyscy zaniechali walki, bo nie do wszystkich on dotarł, część przecie już się opamiętała. Zagarniali proszące o litość gromady jaćwieskich wojowników i pędząc je między sobą, wychodzili na przestronną polanę. Rozbrojonych jeńców czeladź wiązała sprawnie. Leszek kazał szukać Kumata, ale nie było go ani wśród niewolników, ani wśród poległych. Przyprowadzono natomiast przed księcia młodego chłopca, o którym mówili Jaćwingowie, że jest synem ich wodza. Znaleźli go siedzącego pod drzewem nad trupem zabitego konia. Gryzł, gdy go odeń odciągali.
- Tyś Skirmunt, syn Skomęta? - spytał Leszek, pochylając się w siodle, by się lepiej przyjrzeć jego młodej twarzy.
Stał z dumnie wyprostowaną głową. Udawał, że nie rozumie, co do niego mówią. Dopiero gdy jeden z mazurskich rycerzy powtórzył słowa księcia po jaćwiesku, odrzekł:
- Tak! Ja jestem Skirmunt, syn Skomęta, wodza Jaćwieży i jej najwyższego kapłana. Możecie mnie zabić, jak zabiliście mojego ojca!
Spodobał się Leszkowi pacholik. Drobne to, chudziutkie, a ma odwagę patrzeć w oczy zwycięzcy.
- Nie zabiłem twego ojca - w głosie Leszka było coś jakby usprawiedliwienie. - Po prawdzie nie wiem nawet, gdzie on.
- Niosą już, niosą! - ozwały się krzyki.
Istotnie, od lasu nadchodziła spora gromada polskich wojów. Na czele, w pewnym oddaleniu od reszty, czterej rycerze nieśli na opończy Skomęta.
Nie żył już. Twarz miał nienaruszoną, ale piersi całe i ramiona jeżyły się dziesiątkiem bełtów. Nie miał na sobie żadnych oznak wodza, więc też ci, co go w leśnym ostępie dopadli, nie wiedzieli nawet, kogo zabijają. Może by go oszczędzili, licząc na okup. Na widok zwłok młody Skirmunt cofnął się przerażony, a potem upadł na nie z głuchym szlochem.
Rycerze polscy jakby zawstydzeni odeszli nieco na bok. Nie chcieli patrzyć na to ostatnie pożegnanie. Sami mieli małych synów. A i ci Polacy, co dziś polegli - również.
- Po co go brał ze sobą? - burknął ten i ów.
Leszek zeskoczył z konia, podszedł do malca. Pochylił się, by go pogładzić po płowych włosach, ale cofnął rękę. Nie śmiał. Przecie tak czy inaczej to on, Leszek, zabił mu ojca.
Zostawił chłopca samego i nakazał, aby mu nie przeszkadzano w tym ostatnim pożegnaniu.
- A potem każcie go pogrześć przyzwoicie, wedle jaćwieskiego obyczaju. Niech się tym zajmą jeńcy, oni lepiej wiedzą, co trzeba czynić.
Powoli wracali ci z polskich rycerzy, którzy się daleko zapuścili w pogoń za umykającymi resztkami jaćwieskiej armii. Wśród wracających był i Miętus, zdyszany, zmachany po całodziennym znoju. Bitewny zapał już go opuścił, ze zdumieniem patrzył na pole pokryte trupami. Tylu ich legło? Nie dźwignie się już chyba Jaćwież po tym ciosie.
Kiedy podjechali bliżej Leszka, ku swemu zdumieniu ujrzał, że książę jest chmurny. I on widać z przerażeniem patrzył na dzieło zniszczenia, jakiego dokonał. A z lasu wynoszono wciąż nowe zwłoki. Na razie zbierano tylko swoich, by im sprawić godny pochówek.
- I cóż, rad jesteś z bitwy? - spytał Leszek.
Zmieszany, nie wiedział co odpowiedzieć. Bo i rad był, że mu się raz przecie udało wystąpić jawnie przeciw wrogom, a nie zza węgła, nie skrytobójczo. I jednocześnie nierad. Czymże były te popełnione przez niego zabójstwa przy tej powszechnej rzezi, której był dziś świadkiem?
- No nic. Nie musisz odpowiadać. Tak było trzeba. Nie dla siebie toczynilim i ty, i ja.
A po chwili już innym tonem dodał:
- Po Klimacie ostał syn, pacholę jeszcze zupełne. Zajmij się nim, kiedy już obrzędy pogrzebowe zakończą. Po jaćwieskti umiesz mówić, łacniej dasz sobie z nim radę niż kto inny. Przywieziesz go potem do mnie, do Łęczycy.
- Dobrze, ksze.
Spiesznie chowano zabitych, bo czerwcowy upał groził szybkim rozkładem zwłok. Rycerzy mazowieckich, którzy przy boku kasztelana Warcisława zginęli walcząc przeciw swoim, pochowano we wspólnej mogile z polskimi wojami. Samego Warcisława znaleźli dopiero na końcu. Poznali go tylko po zbroi, bo twarz i członki miał stratowane kopytami koni, co po nim przeszły, gdy padł w czasie przeprawy.
- Ten miał szczęście - mruknął Miętus. - Wymknął się katu i jeszcze go czestnie pochowają, miast obciąć członki, ciało spalić, a popiół rozrzucić na cztery strony świata.
Nad mogiłą Skomęta i poległych z nim wojów sypali jeńcy jaćwiescy wysoką mogiłę. Urosła wreszcie w kopiec ogromny, górujący nad całą okolicą.
Przy pochówku Kumata obecni byli obaj polscy książęta i co znamienitsi wielmoże. Nie bardzo rozumieli, po co ich tu Leszek ściągnął. Odpocząć chcieli, weselić się po zwycięstwie, a każą im tu stać jak na stypie.
Bolesław nie sprzeciwiał się zarządzeniom młodego dowódcy, zwycięzcy w dzisiejszej bitwie. On jeden może rozumiał Leszka. W tym kopcu nie tylko Kumat leżał, nie tylko jego woje. Całą Jaćwież tu złożono. Nie dźwignie się już po tym ciosie. A te resztki, które ocalały, staną być może jeszcze do walki, ale już dziś przewidzieć można, jaki będzie jej skutek. Kto wie, czy nie lepiej było zamiast z Kumatem walczyć, namówić go, by stanął przy boku polskich wojów przeciwko wzrastającemu wciąż przeciwnikowi - Krzyżakom?
Ale nie odwrócisz biegu wydarzeń, jak nie odwrócisz biegu Nurca, nad którym oto wciąż wyżej i wyżej rośnie mogiła ostatniego wielkiego wodza Jaćwieży, Skomęta.
Działo się to w roku 1264. A w dwadzieścia lat potem naród jaćwieski, zwący sam siebie Sudowitami, a przez Litwinów nazywany Dajnowami, przestał istnieć. Zostały po nim tylko kurhany, grodziska trawą porosłe i nazwy rzek, jezior i niektórych miejscowości. Został też w widłach Nurca i Branki wysoki kurhan zwany do dziś przez okoliczną ludność mogiłą Kumata.


Źródło:
Legendy, podania i baśnie suwalszczyzny, oprac. J. Kopciała, Suwałki 1997.