Ś    Łęczycki Boruta

Boruta mieszkał w ciemnym lochu łęczyckiego zamku. Okoliczni chłopi twierdzili, że w oknach piwnicznych widać nieraz poblask rozpalonej drzazgi smolnej. Byli i tacy co twierdzili, że słychać czasami śmiech głęboki i rubaszny przerywany trzaskaniem dłonią w szablę.
Tego dnia w lochu
siedział na beczce jakiś wąsaty szlachcic i pił prosto z beczki. I tylko czasami gdy podkręcał wąsa można było dojrzeć ogromne szponiaste pazury na dłoni. Na głowie nigdy nie czesanej i nie strzyżonej widać było krótkie lecz mocne rogi.

Gdyby jeszcze ktoś mógł mieć wątpliwości kim był ów mieszkaniec lochu to spojrzenie na kopyta wystające z nogawic obszernych szarawarów musiałoby je rozwiać.
Był to sławny diabeł, imć Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt Mazowieckich.
Twarz miał wielką, rumianą; wąs potężny, obwisły spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach.
Siedział teraz ponury na wielkiej beczce po okowicie . ale coś diabelskiego musiało mu przyjść do głowy bo aż się  uśmiechnął, wąsy podkręcił w górę i  zadudnił głębokim basem:
 „Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym.
Nie ma nawet do kogo gęby otworzyć, ani do kogo przepić. A ostatnia beczka okowity już dno ujrzała !"
"Czas wyjść na świat rozejrzeć się bo myślę, że i tak nikt się teraz nie poważy zajrzeć do tych skarbów."
"W końcu dwa wieki minęły jak tu pleśnią obrastam w chłodzie, ciemnicy i wilgoci. A tam na szlacheckiej zagrodzie orkiestra rżnie aż miło ! Czas rozprostować stare kości, wypolerować zmętniałe kopyta i zobaczyć czemu ludziska tak wesoło śpiewają. Kapela tnie "od ucha do ucha" nie wytrzymam tu dłużej !
 Tam na świecie słonko świeci, a wszyscy ucztują i bawią się !radzi,  Zamknę loch i przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru co poprawić, aby dobrze przyjęto gościa."
Boruta otworzył wielki okuty kufer wyjął rękawice z zarękawkami i wielkie buty z wołowej skóry. Wszystko to wdział na siebie przejrzał się w brudnej szybie i widać zadowolony  ruszył ku zagrodzie Zaręby.

A tam !

Niedaleko zamku łęczyckiego przez całą noc brzmiała kapela.
To szlachcic Zaręba wydawał za mąż córkę. Wielka izba gościnna pełna była krewniaków pana młodego i panny młodej.
Ba ! Czeladź miała przykazane kłaniać się nisko przejeżdżającym pobliskim traktem podróżnym i zapraszania ich na wesele . Tak nakazywał staropolski obyczaj i gościnność szlachecka. W izbie czeladnej stały antały dębowe przedniego piwa i gorzały, a stoły uginały się od glinianych garncy miodu, pieczonej dziczyzny i owoców wszelakich.
Zaremba był zamożny, ale i córkę jedynaczkę kochał nad życie.
Nie żałował tedy talarów na rodzinną uroczystość.
Goście bawili się hucznie, ale miary nie przebierali. Nikt nie leżał pod stołem, ani burd nie wszczynał. Było już w połowie do piania kura po ślubie i oczepinach kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w nowy żupan przepasany pasem nabijanym złotymi ćwiekami, a na klamrze lśniły dwa krwiste i wielkie jak gołębie jaja rubiny. Na głowie miał baranicę aleć śnieżnobiałą i przystrojoną jaskrawym piórem. Na rapciach szabla długa i mocno zakrzywiona zupełnie nie polskim obyczajem. Na rękach grube rękawice, a przetykane złotą nicią szarawary zatknięte miał w buty z czarnej skóry i wysoką cholewą.
Gość miał śniadą twarz i ogromne sumiaste wąsiska. Całości dopełniały przenikliwe jakby gorejące oczy. Gdy stanął w sieni głową prawie powały sięgał i nie zdejmując baranicy wszedł do izby, skinął wszystkim głową i przysiadł na ławie.
Orkiestra grać przestała. A gwar rozbawionych weselników przycichł nagle.
Gospodarz nie wiedział co mu czynić wypada bo choć nie znał przybysza to wszak  "gość w dom, Bóg w dom". Majordomus też wyglądał na zaskoczonego więc nie był to żaden z zaproszonych
przejezdnych. W końcu choć ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł; „Panie bracie: zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci... więc... proszę."
I wskazał na drzwi. Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia: „Pić". Przerażone niewiasty cofnęły się do kąta.
Cóż było robić... na weselu własnej córki odmówić gościowi choćby i nie proszonemu napoju było grzechem nad grzechami. Zaremba kazał więc podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do ostatniej kropli.
Szlachta łęczycka zaczęła klaskać z radości, wołając; „To nasz brat, nasz brat".
Wszak umiejętność picia i robienia szablą należała do najzacniejszych cech szlachcica.
Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawił paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskający małym otworem.
Goście weselni z zadziwieniem patrzyli na niecodziennego gościa jak ten uniósł cały antał czop odbił głownią szabli bez wysiłku uniósł go przechylił a strumień miodu jak zaczarowany znikał w jego rozwartych ustach ledwo kilka kropli spadło z sumiastych wąsisk. Nie minęło i pół pacierza jak strumień miodu zaczął cienieć a antał w rękach pijaka przechylać się coraz bardziej.
Szlachta ze zdziwienia aż otoczyła kołem nieznajomego, a panny aż na stół powłaziły by niczego nie przegapić. A on łykał, sapiąc tylko nosem; wkrótce potem dobrze przechylił antał i miodu nie było ...wszystko wytrąbił chwacko.

Wtedy, rękawem otarłszy z piany usta i brodę, krzyknął; „Kapela, mazura !" i porwał za rękę pannę młodą. Ta wrzasnęła przestraszona, a gdy ją ciągnął na nic zważając w obronie żony stanął pan młody i wyzywał zuchwalca na szable.

Nieznajomy ociągał się....w końcu nie po to przyszedł by zwady szukać, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki na głowie, a od drugich poczuł na karku silne razy, zawołał;

"Ha skoro tak to trudno ! Zwadym nie szukał, ale skoro mus to mus ! Ale po jednemu, po jednemu".
I wyszedł na podwórze. Psy zawyły spłoszone i uciekły z podkulonymi ogonami, a szlachta żądna nowej atrakcji jaką musiała być próba na szable wybiegła za nim.
W jednej chwili zapalono łuczywa, wyniesiono ręczne pochodnie i podwórzec zajaśniał
jakby dzień nastał.
Pan młody pierwszy dobył szabli wpszódy krzyż święty na ziemi swoim kordem uczyniwszy.

Nieznajomy w końcu też dobył swojej. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli;  nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniej szablą robił i był zwinniejszy. Nacierał krótko i ostro bijąc na przemian znad głowy i obu boków.  Widząc więc, że mu nie podoła zaczął się powoli cofać licząc na swą olbrzymią siłę i zmęczenie nacierającego. Pan młody  w pewnym momencie zamarkował cięcie na głowę, ale w ostatniej chwili skręcił szablą i ciął krotko po dłoni. Cofający się cały czas olbrzym  nie dostrzegł cięcia i oberwał potężnie po ręku. Ostrze obcięło mu dwa palce, spadła czarna rękawica i nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty, zostawiając na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkich nosy. Młody pan Zaręba podniósł pas, porywał rękawicę, strząsnął i patrzy a tu wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palców. Zerka na szablę... to arabska nie masz na niej znaku krzyża, tylko półksiężyc turecki.
Wtedy wszyscy zawołali .... „Boruta, Boruta".
W ciemnym lochu łęczyckiego zamku przy rozpalonej drzazdze smolnej siedzi wąsaty szlachcic w żupanie, bez pasa i szabli, przekrzywiona baranica na głowie. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema  pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:
„Nie wyjdę więcej na świat. Rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słonku; ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą  ?
Klaskała jakem pił, a potem wyzywa na rękę ?
Myślałem, że mu przecie podołam, aleć oni lepiej szablą robi jak sam diabeł !
 Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi baranicę, skaleczyli rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę ścięli ".
Kręcił więc ze złości wąsa, szarpał brodę, a lizał rękę ranioną. Odtąd już więcej z lochu zamkowego nie wyszedł łęczycki diabeł.

Tylko, gdy noc jest bezksiężycowa w otworach okiennych lochów pobłyskuje słabe światło, a czasami dochodzi  śmiech rubaszny i pobrzękiwanie szabli.