SYRENA
   Artur  Oppman
 

A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie ?
- Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przysłaniały
źródełko,  a bliżej  podejść bałem się jakości,  alem  słyszał, jak  śpiewa.
- Alboż to syreny śpiewają?

      Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty  dzwonił.   Słuchałbyś dniem i  nocą.

      No  i  co  dalej?  Co  dalej?

      Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po ko­ściach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródeł­ku, bo już i słońce zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł,  inom o tej  syrenie rozmyślał.

      Ciekawość!  Warto  by  wypatrzyć,  zobaczyć.

      Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy — umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze nie chrzczonej i kuszącego jej śpie­wania słuchać.

      Grzech nie grzech - nie wiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustel­nika.  To człek mądry  i  pobożny;  on powie i  nauczy,  co  czynić  nam należy.

      Rzetelnie mówicie,  kumie Mateuszu,  chodźmy do pustelnika Barnaby.

      Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej  osoby  przeróżności  dowiemy.

Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybac­ka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów,  wilków  i   niedźwiedzi.

      Więc  powiadacie,  że  śpiewała?

      A juści!  Śpiewała;  gadałem przecie.

      Hm!  I często  se  tak podśpiewuje?

   A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje  Wisełkę,  wraz  ci  się na Bugaju jej  piosenka rozlega.

   I długo  też nuci?

   Do  zachodu.  Jak  się  ino ciemno  zrobi  na  świecie, już jej  nie  słychać.

   To nocami  nigdy  ze  źródła  nie  wychodzi?

   Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby  skowronek, jakby  dzwonek, jakby  skrzypeczki  lipowe:   to ona.

   O   to  mi   chodziło   właśnie.   Więc   trzeba   tak   zrobić...

Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupie­niu,    namyśli  się,  co poradzić.

Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i  dobroć.

Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pień­ków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem jak młotkiem w   korę  rozłożystego  dębu  i  wydłubywał  robaki.

A  ojciec  Barnaba  namyślał  się,  namyślał,  aż rzecze:

   Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwia­tem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nic ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku  trzyma i  niech  mu  wyśpiewuje.

Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie sły­szeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę.   Srodze  żałośliwe jest syrenie  śpiewanie.

   Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc   tedy   do   pełni   miesięcznej?

   Tak jest,  do  pełni.

I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.

Tam gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamieni Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony,  odwieczny.

W lesie tym, z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się  w   głęboki,  bystro płynący  potok.

Nad potokiem  rosły  białokore brzozy,  wierzby  pokrzywione maczały  w  nim długie.
gałęzie, kwitnęły polne róże i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.

W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.

Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami  niebo  i  przyglądała  się ziemi  uśpionej,  lasowi  i  źródłu.

Ale  w  lesie  nie  wszyscy  spali.

Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przy­cupnęły one wśród krzaków gęstych i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i  Mateusz,  i  pustelnik,  ojciec  Barnaba.

Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej uro­dy; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim ru­mieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom    serca  zamarły  ze  wzruszenia.

Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto, w ciszy tej czarownej nocy, zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do   niepamięci.

Wtem z krzaku, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem,  z  witek wierzbowych  splecionym,  i wyciągnęli z  wody  na murawę.

Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie  zatkane.

   Co teraz począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym gorączkowym  głosem.

   Co  począć? — rzeknie  pustelnik.  Poczekajcie,  zaraz  wam  powiem.

Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie bę­dziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymoscim i jazda do Czerska!   Dobrze  mówię?

   Dobrze  mówicie,  ojcze  Barnabo,  mądrze  mówicie!

Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczami, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy  niekiedy  o  ziemię,  zupełnie jak u  wyjętego  z  wody  karpia lub  szczupaka.

   Czas  nam  w drogę — przemówił  pustelnik — bierzcie ją! Szymon  i  Mateusz  dźwignęli   syrenę  i  ponieśli ją w  stronę wioski.

   Otwieraj,  Staszku!

   Otwieraj   no  co   prędzej!   Cóż  to?   Zarżnęli   cię  zbóje,   że   się   nie  ruszasz?

   Nie  gramol  się,  gamoniu!   Skorzej!   Skorzej!

I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drew­nianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i   mokre pyski licznych krów.

   A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to lam tak łomoce po nocy? Pali  się  czy  co  takiego?

Zaszurgał ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła  się  gibka,  młodzieńcza postać  pastucha  Staszka.

   Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo, i wy, Szy­monie i  Mateuszu?

   Cichąj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O  świcie  do Czerska ją  zawieziem,  do księcia!

   Syrena? Jezusie,  Maryjo!  Prawda!  Jakaż  ona  śliczna!

   Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze,  aby tym  łacniej  otumanić chrześcijańską duszę.

   Boże miły! Prawdę mówicie? To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam  z nią zrobić?

   Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków  nie zerwała,  bo  ucieknie.

   Ha!   Każecie  pilnować,  to będę  pilnował!   A  kiedyż po  nią przyjdziecie?

         Mówilim.   Skoro  świt.  Teraz ją położym  w  oborze,  niech  leży.
A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdąjcm.

      Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć bezkurcyja zły jak  sam  diabeł,  to  i  z  syreną poradzę.

      No,  to bywaj   zdrowy!   Będziem tu  z powrotem,  ino  patrzeć!

Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali,  patrzył w nią bacznie i oczu z dziwowiska nic spuszczał.

Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy modre wilgotne od łez, przesmutne oczy.

I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru  zaziemskiego  pełnych.

I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła prze­piękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.

Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą prze­stały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobków zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały  się  w  oszałamiającą pieśń  syreny. Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy,  o   których nigdy  dotychczas  nie pomyślał,  światy  pełne  aniołów i cudów.

A  syrena nagle  spojrzała  wprost  w  oczy  Staszka i  rzekła:

   Rozwiąż   mnie!

Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.

A  dziwowisko  ślicznymi  rączkami  objęło  go  za  szyję i  szepnęło:

   Otwórz  wrota i chodź za mną.

Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie. Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przęsła przez wrota i  skierowała  się  w  stronę  Wisły.

Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło  i  zachmurzyło  się ponuro.

A  Staszek, jak  urzeczony,  szedł  za nią,  szedł  za nią,  bez  woli,  bez  myśli.

Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem pa­trzyli  na widok  tak nadzwyczajny.  A  syrena  szła i  śpiewała.

A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i   zawołała  na głos  cały:

   Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam  waszą pieśnią,  waszym  czarem  życia!

Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzie­niu,  na rozkaz  książęcy  śpiewała?

Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpie­wać nie chcę  i nie  będę.

Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem  rzeki  do  was  przemawiać.

A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzyw­dy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.

A tu tymczasem pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i   krzyczą:

   Łapaj,  trzymaj,  nie puszczaj! Ale!  Nie  puszczaj!

Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek. Skoczył, wychynął z rzeki,  rozejrzał  się  dokoła,  zawołał:

   Bóg z wami! I zniknął.

Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne, bogate, warowne. A  miasto  owo,  później  stolica,  na pamiątkę  dziwnej  przygody  z  syreną  wzięło ją za godło  swoje  i   godło  to  po  dzień  dzisiejszy  widnieje na ratuszu  Warszawy.