Wdowi grosz

Przed tysiącem lat przybył aż z Rzymu do kraju Polan biskup Wojciech. Czechem był,  z książęcego rodu pochodził i z samym cesarzem niemieckim się przyjaźnił.  A teraz gościnę znalazł w Gnieźnie,  na dworze księcia Bolesława,   syna  Mieszka  i Dąbrówki,  księżniczki czeskiej.

Parę lat wcześniej był jeszcze Wojciech biskupem Pragi.) Ale widząc wielkie ze­psucie braci Czechów, w zgryzocie opuścił miasto i udał się do Rzymu. Tam wstąpił do klasztoru.

A wtedy Czesi poskarżyli się samemu papieżowi na swego biskupa, że opuścił swą owczarnię i swoje owieczki. Cierpiał z tego powodu Wojciech i siebie za wszystko obwiniał mówiąc, że złym był pasterzem. Zamyśliwał też wrócić do Pragi, ale kiedy wymordowano lam jego rodzinę, postanowił raczej udać się do Polski — do Gniezna, do księcia  Bolesława.

Powiadano, że ten Bolesław rozkazywał zęby wybijać wszystkim, którzy Wielkiego Postu nie pilnowali i miast spożywać ryby, objadali się mięsem. Ale i sam Wojciech nie folgował grzesznikom. W starym grodzie, zwanym Kaliszem, rzucił klątwę na jego mieszkańców. Bo kiedy prawił im kazanie, kiedy nawoływał do pokory i pokuty, ukra­dziono mu jedną z biskupich rękawic, czerwoną z wyhaftowanym na niej złotym krzyżem.

Będąc już w Gnieźnie, biskup Wojciech postanowił solennie, że przysporzy Bogu nowych owieczek, aby odpokutować za porzucenie owczarni, w której wilcy teraz prze­wodzili.  Pomyślał  o Prusach,  pogańskim ludzie,  który  żył  na północy.

Któregoś dnia taki sen go nawiedził: szedł w szkarłatnej szacie przez las i trzymał w ręku długi zakrzywiony kij, który jak laska pasterska wyglądał albo jak biskupi pastorał. Napotykał czarne owce po drodze, które szły za nim, ale potem nagle w wilki się zamieniały.

— Biskupie Wojciechu, może to proroczy sen — powiedział Barnaba, braciszek za­konny.  —  Może  Prusowie  będą  tymi owieczkami,  a wy  ich  pasterzem?
Zadumał  się  biskup  Wojciech.

—   Może  to  prawda? — powiedział  z wahaniem.  — Ale  sen  był  straszny.

—   Nie frasujcie się, biskupie Wojciechu — pocieszał go Barnaba. — Toć Pruso­wie wierzą, że dusza zmarłego może przejść w zwierzę, a choćby i w wilka. I pewnie stąd  taki  sen  was  nadszedł.

Prusowie zamieszkiwali rozległą krainę leżącą nad Bałtykiem, a rozciągającą się między dwoma wielkimi rzekami: Wisłą i Niemnem. Pełną lasów i jezior. Lud to był bitny  i dumny,  chociaż  także  srogi  i okrutny.

Uprawiali Prusowie ziemię, hodowali owce i bydło, łowili ryby i zbierali to, co im las dawał. Czcili słońce, księżyc i gwiazdy, a także pioruny. Oddawali też cześć rze­kom, kamieniom, roślinom i zwierzętom. Nawet ropuchom i wężom. A swoje dobre duszki, które opiekowały się ich domami, nazywali kaukami, bo okrutnie skowyczały. Zaś widziadła karmili  kaszą  i jajecznicą.

Najważniejszym z bogów był jednak Pcrkun albo Perkunis. Różnie go tam nazy­wano. Prusowie wyobrażali go sobie pod postacią błyskawicy. Temu bogu poświęcali dęby trafione  piorunem.

Modlili się do tych dębów o uwolnienie od bólu zęba, a do krzaka czarnego bzu mówili:   „Święty  bzie,  weź  moje  bolenie pod  swoje korzenie".

Prusowie zbierali się na modły w świętych gajach, czyli zagajnikach dębowych, które na pagórkach śródleśnych rosły. A otaczali je wałami z głazów. Raz w roku całymi gromadami   składali  tam  ofiarę dla  zapewnienia  sobie plonów.

Każdy kapłan zabijał wtedy kozła i jego krwią kropił zebranych. Kobiety gotowały potem na wspólną ucztę mięso zabitego zwierzęcia, a mężczyźni piekli pszenne pieczy­wo, które piwem zapijali. Na ofiary wybierano wyłącznie czarne kozły, czarne owce, czarne świnie lub woły albo czarne koguty. Bywało, że krwawą ofiarę składano ze schwytanych wrogów. Czasem też bożkom poświęcano w ofierze dziewczęta przybrane w kwiaty.

Dzikie to były obyczaje, o których biskup Wojciech słyszał wielekroć. Bardzo więc pragnął lud ten nauczyć innej wiary, a także łagodności, pokory i miłosierdzia. Nie­szczęściem swoim wyruszył do krainy Prusów w kwietniu, kiedy właśnie składano ofiary, które miały zapewnić urodzaj i bezpieczeństwo. Towarzyszyło mu kilku zakonników i jego przyrodni brat Gaudenty, a także trzydziestu zbrojnych wojów z drużyny księcia Bole­sława.

Minęły  trzy dni  wyprawy,  kiedy  biskup Wojciech  powiedział:

—   Nie  godzi  się,  byśmy  miecz dzierżąc  w ręku,  szli  nauczać  nowej   wiary.

I postanowił oddalić zbrojnych do Gniezna, a z braćmi zakonnymi iść dalej bez koni  i bez  broni.

—   Weźcie panie choć topór — prosili woje odchodząc. — W lasach zwierza dzikiego bez  liku...
Ale  Wojciech  odparł:

—   Wystarczy  mi  maczuga,  która już  dawnym biskupom  służyła. I wnet  znalazł  sobie  sękatą gałąź.

Któregoś dnia, kiedy pod wieczór na niebie zebrały się ciemne chmury, natknęli się na święty gaj, otoczony kamiennym wałem. Wokół największego dębu, zgromadziła się liczna gromada Prusów. Wojciech począł więc iść ku nim. A kiedy go zobaczyli, oślepiający  błysk rozdarł  niebo  i rozległ  się  potężny  grzmot.

—   Perkun! Perkun! — zaczęli wołać z przestrachem Prusowie. Sądzili zapewne, że ich bóg gniewa się, bo oto jakiś obcy nadchodzi, aby przeszkodzić w złożeniu mu ofiary. Jeden z Prusów podbiegł więc do Wojciecha i ostrą włócznię wbił w jego pierś. Właśnie wtedy, kiedy biskup podniósł rękę na znak pokoju. Ugodzony nią Wojciech rozpostarł ramiona, jakby jeszcze chciał wziąć w ramiona swego prześladowcę, i upadł na wznak.

Nadbiegli też następni Prusowie. Czuli jakiś nieodgadniony lęk, a nawet strach przed tym obcym, chociaż leżał już martwy. Zaczęli więc rąbać i ćwiartować jego ciało. Toporem odcięli mu głowę, na włócznię ją nadziali i ponieśli do swojej osady. Tam zatknęli ją na bramie. Głowa wroga — jak mniemali — miała ich teraz strzec przed nieprzyjaciółmi. Ciało zaś Wojciecha — w przeświadczeniu, że to ktoś znaczny — owinęli zgrzebnym płótnem i w ziemi zakopali. Nawet nie zauważyli, że nad głową umęczonego  biskupa unosił  się czas jakiś  biały  gołąb.

Pozostali mnisi w rozpaczy i przerażeniu czym prędzej uszli do Gniezna, aby księ­ciu Bolesławowi  donieść, jakie  nieszczęście  się  przydarzyło.

Bolesław bez wahania rozkazał tyle złota zgromadzić, ile tylko się dało, aby ciało biskupa z rąk Prusów wykupić. A polem ruszono do miejsca, gdzie zginął Wojciech, chcąc zwłoki odzyskać lub odbić je siłą. Pod osłoną stu pancernych wojów Bolesława, którym przewodził komes Gniezna — Skarbimir, wieziono na wozie złote puchary, tace, pierścienie,  kolczyki  i bransolety.  Było  tego kilka  worów.  Prawdziwy  skarb.

Prusowie tymczasem powiedli książęcy orszak do głównej siedziby swoich bogów, w pobliże miejsca, gdzie rósł święty dąb Romowe. Aż nad rzekę Pregołę. Kiedy naj­bardziej znamienici wysłannicy Bolesława stanęli przed głównym kapłanem Prusów, ten zuchwale  zażądał  tyle  złota,  ile  ważyć  będzie ciało  Wojciecha.

Na rozległym polu, poza wałami grodu Prusów, ustawiono wielką wagę. Mnóstwo ludu się zebrało, aby przyglądać się wszystkiemu. Na jednej szali położono ostrożnie ciało umęczonego Wojciecha, a na drugą pancerni księcia Bolesława zaczęli składać złote naczynia i ozdoby. Ale waga ani drgnęła. Ciało Wojciecha wciąż było cięższe. Patrzy­li na to mnisi i woje Bolesława z rosnącym zdumieniem, a potem i przerażeniem. Kiedy wreszcie położono na szali ostatni puchar i ostatni kolczyk, okazało się, że złota cią­gle za mało.

—   To jakieś czary!  — zawołał  komes  Skarbimir.

—   To moce szatańskie nie chcą nam wydać biskupa — odpowiedział jeden z mnichów,   żegnając  się  z wielkim przestrachem.

Ale wtedy jakaś litościwa kobieta, która wdową była, a stała pośród gromady Prusów,

zbliżyła się nagle ku wadze. Najpierw przystanęła obok szali ze złotem i wyciągnęła rękę z monetą, ale zawahała się i szybko zmieniła zamiar. Podeszła do ciała biskupa, a potem wsunęła  monetę  w jego  martwą dłoń.

—   To taki  ich przesąd — powiedział cicho bogobojny  Barnaba.

Bo zgodnie z pogańskim zwyczajem była to opłata za przewiezienie zmarłego przez rzekę,  która  dzieli  świat żywych  i zmarłych.

I oto  nagle  waga drgnęła,  a potem szala ze złotem opadła  ciężko  w dół.

—   Bogu niech będą dzięki!  — zawołał  wzruszonym głosem Gaudenty.

Po powrocie — z rozkazu Bolesława — pochowano Wojciecha w Trzemesznie, w tamtejszym klasztorze. Ale po dwóch latach polecił książę szczątki biskupa, który był już ogłoszony świętym, sprowadzić uroczyście do Gniezna, gdzie je pochowano z wielką czcią w kamiennym  sarkofagu.

Dziesięć kosteczek świętego podarował Bolesław klasztorowi w Trzemesznie, a kość z ramienia Wojciecha przekazał samemu cesarzowi Ottonowi, który z kolei zawiózł ją do Rzymu.

Po latach koronował się Bolesław na pierwszego polskiego króla. Biskup Wojciech był już wtedy czczonym powszechnie świętym męczennikiem i pierwszym patronem polskiego Kościoła. Tak oto spełnił się dawny sen Wojciecha o nim jako pasterzu wielkiej  owczarni.  A była  to  owczarnia, która swego  patrona czciła i wielbiła.