Bajka o
drewnianej głowie
Na Nowym Świecie, w świetle latarni,
leżała głowa w antykwarni,
może dziwoląg etnograficzny,
a może przyrząd do sztuk magicznych,
zewnątrz toczona, wewnątrz drążona,
głowa-curiosum, fikcja szalona,
w każdym bądź razie zwyczajne drewno,
drewno, drewno. Na pewno.
Że lubię rzeczy wyjątkowe,
nabyłem ową drewnianą głowę,
niosę do domu, rozwijam papier,
a żona patrzy i łza jej kapie,
w końcu monolog: "Och, moje złoto,
po coś to kupił, na co ci toto?
Ja mam wydatki: i to, i owo,
a ty do domu nagle z tą głową.
O biedna jestem ja, losu pastwa,
jak ty co zrobisz - same dziwactwa;
gdy patrzę na nie, ból mnie przeszywa,
zabierz tę głowę, dość mam tych dziwactw".
(Monolog rośnie, słowo do słowa,
a między nami drewniana głowa.)
Żeby więc nieco błysnąć dialogiem,
tak się odzywam: "Prawdą a Bogiem,
to mną kierował rozsądek zdrowy,
wnet pojmiesz sekret drewnianej głowy".
I żeby dowód poszedł za słowem,
lekko nadziewam głowę na głowę.
Wchodzi kolega (z drewnianą głową),
co dawniej patrzył na mnie surowo.
Widząc, że też mam drewnianą kulę,
zaczyna do mnie przemawiać czule,
mówi: "Mój kotku!" Siedzi do rana.
Drewniana głowa. Głowa drewniana.
Nazajutrz o mej drewnianej głowie
Wieść się roznosi jak ryki krowie,
chwalą w południe, wieczór i rano
drewniane głowy głowę drewnianą,
kariera rośnie, szacunek wzrasta,
jestem na ustach całego miasta,
duch mnie nie męczy apollinowy.
mam święty spokój. Z powodu głowy.
Niech żywe głowy budują, a ja
tylko oceniam, tylko zagajam,
tutaj postoję, tam się powiercę,
tu coś uzgodnię, tam coś zatwierdzę,
rozkoszny dzionek strzela jak z bicza.
O, głowo moja! o, tajemnicza!
którą znalazłem gdzieś w antykwarni?
Na Nowym Świecie? W świetle latarni?
Czysty przypadek. I cóż wy na to?
Jestem szczęśliwym biurokratą.
1951 r.
Kto wymyślił choinki?
Moje kochane dzieci,
był taki czas na świecie,
ze wcale nie było choinek,
ani jednej, i dzięcioł wyrywał sobie piórka
z rozpaczy, i płakała wiewiórka,
co ma ogonek jak dymiący kominek.
Ciężkie to były czasy niepospolicie,
bo cóż to, proszę was, za życie
na święta bez choinki, czyste kpinki.
Więc kiedy nadchodziły święta,
dzieci w domu, a w lesie hałasowaly zwierzęta:
-- My chcemy, żeby natychmiast były choinki!
Ale nikt się tym nie zainteresował,
aż wreszcie powiedziała mądra sowa:
-- Tak dalej być nie moźe, obywatele.
Ja z sowami innymi trzema
zrobie bunt, bo choinek jak nie ma, tak nie ma,
tylko mak i suszone morele.
I rzeczywiście: jak przychodziła Gwiazdka,
nic nigdzie nie tonęło w blaskach,
był to widok nader niemiły;
i nikt nie myślał o zielonej świeczce,
i ciemno było, proszę was, jak w beczce,
przez to, że się nigdzie choinki nie świeciły.
Ale w chatce na nóżkach sowich
mieszkał pewien tajemniczy człowiek,
który miał złote książki i zielone pióro.
I jak nie krzyknie ten dobry człowiek:
-- Poczekajcie chwilkę, ja zaraz zrobię,
że nigdzie nie będzie ponuro.
No i popatrzcie: od jednego słowa
świerki strzelają, gdzie była dąbrowa,
choinki nareszcie będą.
Bo ma poeta słowa tajemnicze,
którymi może spełnić każde z życzeń.
(A ten człowiek był właśnie poetą):
To on nauczył, jak sie świeczki toczy,
jak się z guzików robi skrzatom oczy,
on, namówiony przeze mnie;
i jak się robi z papieru malutkie okręty,
i to on ułożył te wszystkie kolędy,
które śpiewać jest tak przyjemnie.
To on, moi srebrni, moi złoci,
zawsze jest pełen dobroci,
w nim jest ta pogoda i nadzieja;
to on nauczył, jak zawieszać zimne ognie,
i on te świeczki odbija w oknie,
ze okno jest jak okulary czarodzieja.
Więc już teraz, chłopcy i dziewczynki,
czy wiecie, kto wymyślił choinki?
czy już teraz każde dziecko wie to?
Chórem dzieci: TO TEN ODWAŻNY, DOBRY CZŁOWIEK,
CO MIESZKA W CHATCE NA NÓŻKACH SOWICH,
CO LUDZIE PRZEZYWAJĄ POETĄ.
Więc gdy śnieg na świeta zatańczy,
pomyśl, proszę, najukochańszy,
o tym panu, co układa rymy,
prześlij mu życzenia na listku konwalii,
a myśmy już mu telegram wysłali,
bo my wszyscy bardzo go lubimy.
We śnie
We śnie jesteś moja i pierwsza,
we śnie jestem pierwszy dla ciebie.
Rozmawiamy o kwiatach i wierszach,
psach na ziemi i ptakach na niebie.
We śnie w lasach są jasne polany
spokój złoty i niesłychany,
pocałunki zielone jak paproć.
Albo jesteś egipska królowa
jak miód słodka i mądra jak sowa,
a ja jestem przy tobie jak światło |
Anińskie noce
Korale twoje przestań nizać,
wiatrowi bardziej jestem rad,
bo jak muzyka Albeniza
przewraca nas na łóżko wiatr.
Księżyc diamentem szyby tnie,
na zachód pędza ptaki,
pająk nad łóżkiem zwiesza się -
szkoda, że nie baldachim.
Upiorny nonsens polskich dni
kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna naokół.
I wielkim, bezkresnym wachlarzen
wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą.
1937 r.
C. K. W.
Smutno, ponuro, deszcz pada
sączy się woda z komina,
idzie powolna zagłada
włosy rzednieją i mina.
Kiedyś - to bylo się dzieckiem
a dzisiaj - prawie że w trumnie;
wśród mdlących izb na Wareckiej
schniemy, giniemy, jak mumie.
Zbladły czerwone sztandary,
we mgle poginęły dolary;
gorzej i gorzej jest Boskim
grzybom na placu Grzybowskim.
Wszystko już, wszystko w łeb wzięło,
z projektów i marzeń - nici.
Zostało smutne muzeum
półnarodowych tradycji.
Więc darmo pchac się na giełdę
społecznych kombinacyjek:
Nie pomoże i Vandervelde
ni inny belgijski stryjek.
Więc próżno wołać poecie.
na próżno budzić was lirą.
I tak się zmumifikujecie:
Irzykowski, Słobodnik, Szapiro.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
że według tajnego rozkazu:
Kto nie wstąpił za życia do Bebe,
ten po śmierci nie trafi ni razu.
1929 r.
Noc listopadowa
Mglista Warszawo z lat trzydziestych,
gdy ewokuję twoją twarz,
nie wiem, jak zamknąć w anapesty,
jamby, trocheje i daktyle
wsiąkłego w mrok kamienic. "Zważ -
powiada mi historia, grożąc -
no co się ważysz, śmiałku mój,
ty, co rymowy tocząc bój,
chcesz rymem zakuć jak obrożą
moje dymiące serce. Stój...
Bo strojne dźwięki wzruszyć lirą,
kostium pokazać muzealny,
śmieszny pantalon z kaszmiru,
halsztuk a la mélancolique -
to bardzo łatwo... Ja - to krzyk,
jak lawa stygnący w wiekach..."
Mgła. Mgła. Mgła.
Cała Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzeń przechodnia,
jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?
- ...Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...
Szósta. Od Solca ciemno.
Widać, zamokły dyle narodowego browaru,
Widać, że nawet ogień przeszedł na służbę carów.
Widać, jak idę! Nowym światem
rwie nawałnica, burza młodych -
"Podchorążowie, hańba katom!"
"Witaj, jutrzenko swobody..."
Hej, Polacy! Na ulice!
Garstka serc u waszych bram -
na latarnię Targowicę!
Wolność niesiem!...
Ale tam
śpi na pokojach ciepło złote,
w niszach rzeźbione kandelabry
i damy nad Walterem Scottem.
. . . . . . . . . . . . .
a z nimi poszli ludzie z fabryk.
Resztę mój czytelniku, znajdziesz w starych skryptach,
w listach "...matko, umieram...",
w sztychach, manuskryptach
i w śniegu syberiskim czerwonym na milę;
i jak debatowano, by uczcić tę chwilę:
Ratusz na gwałt zaczęto więc iluminować,
pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować,
ażeby Wolność była i ażeby Sława...
Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa
z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią.
1930 r.
Lekcja
bolszewicka
Gdy cel człowieka przerasta,
to go przerasta i dzieło
i światłem przez pokolenia
dzieło świeci jak gwiazda
Cel jest: komunizm i naród,
w pogodę i podczas burzy
i wielki jest każdy człowiek
co wielkiemu celowi służy.
Wielkie są siły przyrody,
lecz nie zmierzone - człowieka.
I społeczeństwo i morze
ludzkiej woli podlega.
Kto umie z siebie jak słońce
ziemi dać światłość wszystką,
ten właśnie jest bolszewikiem,
ten właśnie jest komunistą.
to są przyjazne ręce,
to odsiecz w najgorszej biedzie,
najwyższy rodzaj człowieka,
człowiek co nie zwiedzie.
-
Powrót - |
Już kocham cię
tyle lat
Już kocham cię tyle lat,
na przemian w mroku i w śpiewie,
może to już jest osiem lat,
a może dziewięć — nie wiem.
Splątało się, zmierzchło — gdzie ty, a gdzie ja,
już nie wiem — i myślę w pół drogi,
że tyś jest rewolta i klęska, i mgła,
a ja to twe rzęsy i loki
Deszcz
Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy,
żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz,
to przecie śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy,
to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz;
żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział?
żeby pod deszczem taki niemy film bez słów,
żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał?
a przecież jutro tutaj się spotkamy znów —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.
II
Na Żoliborzu są ulice takie śliczne,
takie topole, a w tropach taki wiatr,
Gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne
i tak mi dobrze, jakbym miała osiem lat;
mówisz: "Kochana!" Ja ci mówię: "Mój kochany!"
i tak chodzimy i na przełaj, i na w skos,
a w tej ulicy, która idzie na Bielany,
jest tyle świateł, jakby Szopen nucił coś —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.
III
Ja na początku przez trzy lata byłam w Łodzi,
A teraz tutaj mam posadę w AWF,
i byłam sama, potem zaczął on przychodzić,
pracuje w radio, muzykalny jak sam śpiew;
więc z nim piosenki sobie czasem różne nucę,
on czasem skrzypce weźmie, na nich dla mnie gra —
a co wieczora na Żoliborz autobusem
do tej topoli, która nas tak dobrze zna —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada —
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.
Siódme niebo
Z wierszy do Natalii
I
Zima była, gdy wysiadłem z autobusu
i rzuciłem się w twoje ramiona,
i twych włosów, twych wieczornych włosów
ogarnęła mnie woń niezmożona.
Księżyc zniżył się, błysnął nad klamką
potem odszedł i wplątał się w drzewo.
Pierścień nocy nad nami się zamknął
i otwarło się siódme niebo.
II
Choć godzina trochę późna,
jeszcze świecą twoje okna,
więc wołamy — Hola wpuść nas,
wpuśćże nas, pochmurnooka —
nie będziemy spać na dachu,
otwórz drzwi i wprowadź w nocy
w twe mieszkanie pełne ptaków,
instrumentów, świec płonących.
III
Przelecimy przez pokoje
wiatrem, walcem, tłumem szumnym,
ozłocimy loki twoje
dźwiękiem gitar siedmiostrunnym.
IV
Ty jesteś najpiękniejsze zwierzęta,
włosy twoje o świcie są modre,
tyś wysoko jak światła na okrętach,
do oddechu twojego się modlę.
Tobiem wszystkie zbudował
istrumenty,
wszystkie owoce zniósł, wszystkie kwiaty,
ciebie ścigam przez wszystkie firmamenty,
wszystkie światy, wszystkie klimaty.
V
Zadzwoniły zausznice z miedzi,
zadzwoniły jak dzwony Bizancjum,
wicher śnieżny za oknem zabredził
nad Grenoblą, nad górzystą Francją.
Na paznokciach twych, na włosów splotach
ptaki świateł gubiły swe pióra.
Nagle ptaki zgasły. Ciemnozłota
nadciągała miłość jak chmura.
1945
Rozmowa liryczna
— Powiedz mi jak mnie kochasz.
— Powiem.
— Więc?
— Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.
I gdy jajko roztłukujesz ładnie —
nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.
I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.
I wiosną, kiedy jaskółka przylata.
— A latem jak mnie kochasz?
— Jak treść lata.
— A jesienią, gdy chmurki i humorki?
— Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.
— A gdy zima posrebrzy ramy okien?
— Zimą kocham cię jak wesoły ogień.
Blisko przy twoim sercu. Koło niego.
A za oknami śnieg. Wrony na śniegu.
Pyłem księżycowym
Pyłem księżycowym być na twoich stopach,
wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku,
papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,
ławką gdzie spoczywasz, książką, którą czytasz.
Przeszyć cię jak nitką, otoczyć jak przestwór,
być porami roku dla twych drogich oczu
i ogniem w kominku, i dachem co chroni
przed deszczem. |