LEONOWI WERTH
Przepraszam wszystkie dzieci za poświęcenie tej książki
dorosłemu. Mam ważne ku temu powody: ten dorosły jest
moim najlepszym przyjacielem na świecie. Drugi powód:
ten dorosły potrafi zrozumieć wszystko, nawet książki
dla dzieci. Mam też trzeci powód: ten dorosły znajduje
się we Francji, gdzie cierpi głód i chłód. I trzeba go
pocieszyć. Jeśli te powody nie wystarczą - chętnie
poświęcę tę książkę dziecku, jakim był kiedyś ten
dorosły. Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi. Choć
niewielu z nich o tym pamięta. Zmieniam więc moją
dedykację:
LEONOWI WERTH,
gdy był małym chłopcem
Gdy miałem sześć lat, zobaczyłem pewnego razu wspaniały
obrazek w książce opisującej puszczę dziewiczą. Książka
nazywała się "Historie prawdziwe". Obrazek przedstawiał
węża boa, połykającego drapieżne zwierzę. Oto kopia
rysunku:
W książce było napisane: "Węże boa połykają w całości
schwytane zwierzęta. Następnie nie mogą się ruszać i
śpią przez sześć miesięcy, dopóki zdobycz nie zostanie
strawiona".
Po obejrzeniu obrazka wiele myślałem o życiu dżungli.
Pod wpływem tych myśli udało mi się przy pomocy kredki
stworzyć mój pierwszy rysunek. Rysunek numer 1. Wyglądał
on tak:
Pokazałem moje dzieło dorosłym i spytałem, czy ich
przeraża.
- Dlaczego kapelusz miałby przerażać? - odpowiedzieli
dorośli.
Mój obrazek nie przedstawiał kapelusza. To był wąż boa,
który trawił słonia. Narysowałem następnie przekrój
węża, aby dorośli mogli zrozumieć. Im zawsze trzeba
tłumaczyć. Mój rysunek numer 2 wyglądał następująco:
Dorośli poradzili mi, abym porzucił rysowanie węży
zamkniętych oraz otwartych i abym się raczej zajął
geografią, historią, arytmetyką i gramatyką. W ten
sposób. mając lat sześć, porzuciłem wspaniałą karierę
malarską. Zraziłem się niepowodzeniem rysunku numer 1 i
numer 2. Dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. A
dzieci bardzo męczy konieczność stałego objaśniania.
Musiałem wybrać sobie inny zawód: zostałem pilotem.
Latałem po całym świecie i muszę przyznać, że znajomość
geografii bardzo mi się przydała. Potrafiłem jednym
rzutem oka odróżnić Chiny od Arizony. Ta wiedza oddaje
duże usługi, szczególnie wówczas, gdy się błądzi nocą.
Zawód pilota dał mi okazję do licznych spotkań z wieloma
poważnymi ludźmi. Wiele czasu spędziłem z dorosłymi.
Obserwowałem ich z bliska. Lecz to nie zmieniło mej
opinii o nich. Gdy spotykałem dorosłą osobę, która
wydawała mi się trochę mądrzejsza, robiłem na niej
doświadczenie z moim rysunkiem numer 1, który stale
nosiłem przy sobie. Chciałem wiedzieć, czy mam do
czynienia z osobą rzeczywiście pojętną. Lecz za każdym
razem odpowiadano mi: - To jest kapelusz. - Wobec tego
nie rozmawiałem ani o wężach boa, ani o lasach
dziewiczych, ani o gwiazdach. Starałem się być na
poziomie mego rozmówcy. Rozmawiałem o brydżu, golfie,
polityce i krawatach. A dorosły był zadowolony, że
poznał tak rozsądnego człowieka.
W ten sposób, nie znajdując z nikim wspólnego języka,
prowadziłem samotne życie aż do momentu przymusowego
lądowania na Saharze. Było to sześć lat temu. Coś sie
zepsuło w motorze. Ponieważ nie towarzyszył mi ani
mechanik, ani pasażerowie, musiałem sam zabrać się do
bardzo trudnej naprawy. Była to dla mnie kwestia życia
lub śmierci. Miałem zapas wody zaledwie na osiem dni.
Pierwszego wieczoru zasnąłem na piasku, o tysiąc mil od
terenów zamieszkałych. Byłem bardziej osamotniony, niż
rozbitek na tratwie pośrodku oceanu. Toteż proszę sobie
wyobrazić moje zdziwienie, gdy o świcie obudził mnie
czyjś głosik. Posłyszalem:
- Proszę cię, narysuj mi baranka.
- Co takiego?
- Narysuj mi baranka.
Zerwałem się na równe nogi. Przetarłem dobrze oczy.
Natęrzyłem wzrok. I zobaczyłem niezwykłego małego
człowieka, który bacznie mi się przyglądał. Oto jego
najlepszy portret, który udało mi się zrobić później:
Oczywiście nie jest on na tym rysunku tak czarujący jak
w rzeczywistości. To nie moja wina. Gdy miałem sześć
lat, dorośli zniechęcili mnie do malarstwa i dlatego
umiem rysować tylko węże boa zamkniete i otwarte.
Patrzyłem na to zjawisko oczyma okrągłymi ze zdziwienia.
Nie zapominajcie, że znajdowałem sie o tysiąc mil od
terenów zamieszkałych.
Tymczasem człowieczek nie wyglądał ani na zabłąkanego,
ani na ginącego ze zmęczenia, ani na umierającego z
pragnienia czy głodu, ani na przestraszonego. W niczym
nie przypominał dziecka zgubionego w środku pustyni, o
tysiąc mil od miejsc zamieszkałych. Gdy wreszcie
odzyskałem mowę, odezwałem się:
- Ale... cóż ty tutaj robisz?
A on powtórzył bardzo powoli, jak gdyby chodziło o
niezwykle ważną sprawę:
- Proszę cię, narysuj mi baranka ...
Zawsze ulega się urokowi tajemnicy. Pomimo
niedorzeczności sytuacji - byłem bowiem o tysiąc mil od
terenów zamieszkałych i grozi mi niebezpieczeństwo
śmierci - wyciągnąłem z kieszeni kartkę papieru i
wieczne pióro. W tym momencie przypomniałem sobie, że
przecież uczyłem się tylko geografii, historii,
rachunków i gramatyki, więc zmartwiony powiedziałem
chłopcu, że nie umiem rysować. Ale on odrzekł:
- To nic nie szkodzi. Narysuj mi baranka.
Ponieważ nigdy w życiu nie rysowałem baranka, pokazałem
mu jeden z dwóch rysunków, jakie umiałem zrobić: rysunek
węża boa zamkniętego. Ku memu zdziwieniu chłopczyk
odpowiedział:
- Nie, nie. Nie chcę słonia połkniętego przez węża boa.
Boa jest zbyt niebezpieczny, a słoń za duży. Mam za mało
miejsca. Potrzebny mi jest baranek. Narysuj mi baranka.
Narysowałem baranka. Mały przyjrzał się uważnie i rzekł:
- Nie, ten baranek jest już bardzo chory. Zrób innego.
Narysowałem.
Mały przyjaciel uśmiechnął się grzecznie z pobłażaniem:
- Przyjrzyj się. To nie jest baranek, to baran. On ma
rogi.
Zrobiłem nowy rysunek, ale został odrzucony tak jak
poprzedni:
- Ten baranek jest za stary. Chcę mieć baranka, który
będzie długo żył.
Tracąc już cierpliwość - chciałem bowiem jak najprędzej
zabrać się do naprawy motoru - nabazgrałem ten obrazek i
powiedziałem:
- To jest skrzynka. Baranek, którego chciałeś mieć, jest
w środku.
Byłem bardzo zdziwiony, widząc radość na buzi małego
krytyka.
- To jest właśnie to, czego chciałem. Czy myślisz, ze
trzeba dużo trawy dla tego baranka?
- Dlaczego pytasz?
- Bo mam tak mało miejsca ...
- Na pewno wystarczy. Dałem ci zupełnie małego baranka.
Pochylił główkę nad rysunkiem.
- Nie taki znowu mały. Zobacz, zasnął ...
Tak wyglądał początek mojej znajomości z Małym Księciem.
Dużo czasu upłynęło, zanim zrozumiałem, skąd przybył.
Mały Książę, choć sam zadawał mi wiele pytań udawał, że
moich nie słyszy dopiero z wypowiedzianych przypadkowo
słów poznałem jego historię. Kiedy po raz pierwszy
ujrzał mój samolot (nie narysuję mego samolotu, ponieważ
jest to rysunek zbyt trudny), zapytał:
- Co to za przedmiot?
- To nie jest przedmiot. To lata. To samolot. To mój
samolot.
Byłem bardzo dumny, mogąc mu powiedzieć, latam. Wtedy
zapytał:
- Jak to? Spadłeś z nieba?
- Tak - odparłem skromnie.
- Ach, to zabawne...
I Mały Książe wybuchnął śmiechem, który mnie rozgniewał.
Wolałbym, aby poważniej traktowano moje nieszczęście. Po
chwili powiedział:
- A więc ty też spadłeś z nieba? Z jakiej planety
pochodzisz?
W tym momencie rozjaśnił mi się nieco mrok otaczający
jego zjawienie się i spytałem natychmiast:
- Więc ty przybyłeś z innej planety?
Ale on nie odpowiadał. Schylił głowę i uważnie
przyglądał się memu samolotowi.
- To prawda. Przy pomocy czegoś takiego nie mogłeś
przybyć z daleka.
I pogrążył się w rozmyślaniach. Następnie wyjął z
kieszeni baranka i zaczął uważnie przyglądać się swemu
skarbowi.
Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo byłem zaintrygowany
tym zagadkowym zwierzeniem o innych planetach. Starałem
się zatem dowiedzieć czegoś więcej.
- Skąd przybyłeś, mój mały? Gdzie jest twój dom? Dokąd
chcesz zabrać baranka?
Po chwili pełnej skupienia powiedział:
- Dobrą stroną tej skrzynki, którą mi dałeś, jest to, że
będzie w nocy jego domkiem.
- Naturalnie. Jeżeli będziesz grzeczny, dam ci jeszcze
linkę i palik, abys mógł go w dzień przywiązywać.
Ta propozycja uraziła Małego Księcia.
- Przywiązywać? Też pomysł!
- Jeżeli go nie przywiążesz, to pójdzie gdziekolwiek i
zginie.
Mój mały przyjaciel znowu się roześmiał.
- A gdzież on ma iść?
- Gdziekolwiek, prosto przed siebie.
Wtedy Mały Książę powiedział z powagą:
- To nie ma znaczenia. Ja mam tak mało miejsca.
Następnie dorzucił z odrobiną - jak mi się wydawało -
smutku:
- Idąc prosto przed siebie nie można zajść daleko ...
W ten sposób dowiedziałem się drugiej ważnej rzeczy: że
planeta, z której pochodził, niewiele była większa od
zwykłego domu. Ta wiadomość nie zdziwiła mnie.
Wiedziałem dobrze, że oprócz dużych planet, takich jak
Ziemia, Jowisz, Mars, Wenus, którym nadano imiona, są
setki innych, tak małych, że z wielkim trudem można je
zobaczyć przy pomocy teleskopu. Kiedy astronom odkrywa
którąś z nich, daje jej zamiast imienia numer. Nazywa ją
na przykład gwiazdą 3251.
Miałem pewne podstawy, aby sądzić, że planeta, z której
przybył Mały Książę, jest gwiazdą B-612. Ta gwiazda była
widziana raz tylko, w 1909 roku, przez tureckiego
astronoma, który swoje odkrycie ogłosił na
Międzynarodowym Kongresie Astronomów. Nikt jednak nie
chciał mu uwierzyć, ponieważ miał bardzo dziwne ubranie.
Tacy bowiem są dorośli ludzie.
Na szczęście dla planety B-612 turecki dyktator kazał
pod karą śmierci zmienić swojemu ludowi ubiór na
europejski. Astronom ogłosił po raz wtóry swoje odkrycie
w roku 1920 - i tym razem był ubrany w elegancki frak.
Cały świat mu uwierzył.
Opowiedziałem wam te szczegóły o planecie B-612 i
podałem numer ze względu na dorosłych. Dorośli są
zakochani w cyfrach. Jeżeli opowiadacie im o nowym
przyjacielu, nigdy nie spytają o rzeczy najważniejsze.
Nigdy nie usłyszycie: "Jaki jest dźwięk jego głosu? W co
lubi się bawić? Czy zbiera motyle?"
Oni spytają was: "Ile ma lat? Ilu ma braci? Ile waży?
Ile zarabia jego ojciec?" Wówczas dopiero sądzą, że coś
wiedzą o waszym przyjacielu.
Jeżeli mówicie dorosłym: "Widziałem piękny dom z
czerwonej cegły, z geranium w oknach i gołębiami na
dachu" - nie potrafią sobie wyobrazić tego domu. Trzeba
im powiedzieć: "Widziałem dom za sto tysięcy złotych".
Wtedy krzykną: "Jaki to piękny dom!"
Jeżeli powiecie dorosłym: "Dowodem istnienia Małego
Księcia jest to, że był śliczny, że smiał się i że
chciał mieć baranka, a jeżeli chce się mieć baranka, to
dowód, że się istnieje" - wówczas wzruszą ramionami i
potraktują was jak dzieci. Lecz jeżeli im powiecie, że
przybył z planety B-612, uwierzą i nie będą zadawać
niemądrych pytań. Oni są właśnie tacy. Nie można od nich
za dużo wymagać. Dzieci muszą być bardzo pobłażliwe w
stosunku do dorosłych.
My jednak, którzy dobrze rozumiemy życie, kpimy sobie z
cyfr. Chciałbym zacząć tę historię, jak zaczyna się
baśń. Wolałbym powiedzieć: "Był pewnego razu Mały
Książę, który mieszkał na planecie troszeczkę większej
od niego i który bardzo chciał mieć przyjaciela ..."
Dla tych, którzy znają życie, wyglądałoby to o wiele
prawdziwiej.
Byłoby mi przykro, gdyby moją książkę traktowano
niepoważnie. Z wielkim bólem opowiadam te wspomnienia.
Sześć lat minęło już od chwili, kiedy mój przyjaciel
odszedł ze swoim barankiem. Próbuję opisać go po to, aby
nie zapomnieć. To bardzo przykre zapomnieć przyjaciela.
A przecież nie każdy dorosły ma przyjaciela. I mógłbym
stać się podobny do dorosłych, którzy interesuja się
tylko cyframi. Dlatego też kupiłem sobie pudełko z
farbami i ołówki. Bardzo trudno zabrać się do rysowania
w moim wieku, tym bardziej, że jedyne próby w tym
kierunku, to były rysunki węża boa zamkniętego i
otwartego, rysunki, które robiłem mając sześć lat.
Postaram sie jednak, aby portrety były jak
najwierniejsze. Sam nie jestem pewien, czy mi sie to
uda. Jeden rysunek jest dobry, drugi gorszy. Myli mi się
trochę wzrost Małego Księcia. Tutaj jest za duży, tam
znów za mały. Waham się, malując kolory jego stroju.
Błądzę w ciemnościach wspomnień i w rezultacie mylę się
w rzeczach bardzo zasadniczych. Ale trzeba mi to
wybaczyć. Mój przyjaciel nigdy mi nic nie objaśniał.
Uważał pewnie, że jestem podobny do niego. Ja jednak nie
potrafię, niestety, widzieć baranka przez ściany
skrzynku. Możliwe więc, że jestem trochę podobny do
dorosłych. Juz się prawdopodobnie zestarzałem.
Codziennie dowiadywałem się czegoś nowego o planecie, o
wyjeździe, o podróży. Wiadomości te gromadziły się z
wolna i przypadkowo. I tak trzeciego dnia poznałem
dramat baobabów.
W tym przypadku stało się to dzięki barankowi. Mały
Książę spytał mnie nagle, jakby w coś zwątpił:
- Czy to prawda, że baranki zjadają krzaki?
- Tak, to prawda.
- O, to bardzo się z tego cieszę.
- Nie rozumiałem, jakie znaczenie może mieć wiadomość,
że baranki zjadają krzaki. Ale Mały Książę dodał:
- Wobec tego one jedzą także baobaby?
Wytłumaczyłem mu, że baobaby nie są krzakami, lecz
drzewami, i to tak dużymi jak kościoły, i gdyby nawet
zabrał ze sobą całe stado słoni, to nie dałyby one rady
jednemu baobabowi.
Na myśl o stadzie słoni Mały Książę roześmiał się:
- Trzeba byłoby poustawiać jednego na drugim.
Później dodał z namysłem:
- Ale nim baobaby staną się drzewami, są malutkie.
- To prawda. Ale dlaczego chcesz, żeby baranki zjadały
małe baobaby?
Odpowiedział mi: - Dobrze, dobrze... - jakby chodziło o
rzecz najzupełniej oczywistą. Musiałem zrobić duży
wysiłek, aby zrozumieć to bez niczyjej pomocy. Okazało
się, że na planecie Małego Księcia, tak jak na
wszystkich planetach, rosły rośliny pożyteczne oraz
zielska. W rezultacie znajdowały się tam dobre nasiona
roślin pożytecznych i złe nasiona zielsk. Ale ziarna są
niewidoczne. Śpią sobie skrycie w ziemi aż do chwili,
kiedy któremuś z nich przyjdzie ochota obudzić się.
Wypuszcza wtedy cudowny, bezbronny pęd, który najpierw
nieśmiało wyciąga się ku słońcu. Jeżeli jest to pęd
rzodkiewki albo róży, można mu pozwolić rosnąć, jak
chce. Ale jeżeli jest to zielsko,trzeba wyrwać je jak
najszybciej, gdy tylko się je rozpozna. Otóż na planecie
Małego Księcia były ziarna straszliwe. Zirna baobabu.
Zakażony był nimi cały grunt. A kiedy baobab wyrośnie,
to na wyrwanie jest za późno i nigdy już nie można się
go pozbyć. Zajmie całą planetę. Przeorze ją korzeniami.
A jeżeli planeta jest mała, a baobabów jest dużo, to one
ją rozsadzają.
- Jest to kwestia dyscypliny - powiedział mi później
Mały Książę. - Rano, po umyciu się, trzeba robić bardzo
dokładną toaletę planety. Trzeba się zmusić do
regularnego wyrywania baobabów, i to natychmiast po
odróżnieniu ich od krzewów róży, do których są w
młodości bardzo podobne. Jest to praca bardzo nudna,
lecz bardzo łatwa ...
Pewnego dnia poradził mi, abym spróbował narysować ładny
obrazek, który by pomógł dzieciom z naszej planety
zrozumieć niebezpieczeństwo baobabów.
-Gdyby kiedyś podróżowały - mówił mi - może im się
przydać. Czasem odłożenie pracy na później nie przynosi
szkody. Lecz w wypadku baobabu jest to zawsze
katastrofą. Znałem planetę, którą zamieszkiwał leniuch.
Zlekceważył trzy pędy ...
Według wskazówek Małego Księcia narysowałem tę planetę.
Nie lubię prawić morałów. Lecz niebezpieczeństwo
baobabów jest tak mało znane, a ryzyko, na jakie
narażają się ci, którzy zabłądzą na jedną z małych
planet, jest tak poważne, że tym razem odstąpię od mych
zasad. I mówię: dzieci, uważajcie na baobaby!
Wiele pracy kosztował mnie ten rysunek, który zrobiłem
po to, aby ostrzec mych przyjaciół przed
niebezpieczeństwem od dawna grożącym, a nieznanym. Mój
trud jednakże opłacił się. Może zapytacie, dlaczego w
tej książce nie ma innych równie wspaniałych rysunków
jak rysunek baobabów? Odpowiedź jest prosta: próbowałem
je zrobić, lecz mi się nie udały. Gdy malowałem baobaby,
kierowała mną jakaś wewnętrzna konieczność.
Powoli zrozumiałem, Mały Książę, twoje smutne życie. Od
dawna jedyną rozrywką był dla ciebie urok zachodów
słońca. Ten nowy szczegół twego życia poznałem czwartego
dnia rano, gdyś mi powiedział:
- Bardzo lubię zachody słońca. Chodźmy zobaczyć zachód
słońca.
- Ale trzeba poczekać.
- Poczekać na co?
- Poczekać, aż słońce zacznie zachodzić.
Początkowo zrobiłeś zdziwioną minę, a później
roześmiałeś się i rzekłeś:
- Ciągle mi sie wydaje, że jestem u siebie.
Rzeczywiście, wszyscy wiedzą, że kiedy w Stanach
Zjednoczonych jest godzina dwunasta, we Francji słońce
zachodzi. Gdyby można się było w ciągu minuty przenieść
ze Stanów do Francji,oglądałoby się zachód słońca.
Niestety, Francja jest daleko. Ale na twojej planecie
mogłeś przesunąć krzesełko o parę kroków i oglądać
zachód słońca tyle razy, ile chciałeś ...
- Pewnego dnia oglądałem zachód słońca czterdzieści trzy
razy - powiedział Mały Książę, a w chwilę później dodał:
- Wiesz, gdy jest bardzo smutno, to kocha się zachody
słońca.
- Więc wówczas gdy oglądałeś je czterdzieści trzy razy,
byłeś aż tak bardzo smutny? - zapytałem.
Ale Mały Książę nie odpowiedział.
Piątego dnia, znowu dzięki barankowi, odkryłem nową
tajemnicę Małego Księcia. Gwałtownie, bez żadnego
wstępu, zapytał mnie, jak gdyby po długim zastanawianiu
się w samotności:
- Jeżeli baranek zjada krzaki, to je także kwiaty?
- Baranek je wszystko, co napotka.
- Nawet kwiaty, które mają kolce?
- Tak, nawet kwiaty, które mają kolce.
- A więc do czego służą kolce?
Nie wiedziałem. Byłem w tym momencie zajęty luzowaniem
zbyt ściągniętego sworznia mego motoru. Niepokoiłem się
bardzo, ponieważ zacząłem rozumieć, że uszkodzenie jest
poważne, a woda do picia kończy się. Myślałem o
najgorszym.
- Do czego służą kolce?
Mały Książe nigdy nie reygnował z postawionego raz
pytania. Byłem zdenerwowany stanem mojej maszyny i
odpowiedziałem byle co:
- Kolce nie służą do niczego. To tylko złośliwość
kwiatów.
Mały Książę westchnął, a po chwili milczenia powiedział
urażony:
- Nie wierzę ci. Kwiaty są słabe, są naiwne. One
zabezpieczają się, jak mogą. Im się wydaje, że z kolcami
są bardzo grożne.
Nie odpowiedziałem. Mówiłem sobie w tej chwili: "Jeżeli
ten sworzeń nie puści, wybiję go młotkiem". Mały Książę
przerwał moje myśli
- I ty sądzisz, że kwiaty...
- Ale nie, nic nie sądzę. Odpowiedziałem byle co.
Zajmuję się poważnymi sprawami.
Popatrzył na mnie zdumiony.
- Poważnymi sprawami?
Widział mnie stojącego z młotkiem w ręku, z palcami
czarnymi od smaru, schylonego nad przedmiotem, który
wydawał mu się bardzo brzydki.
- Mówisz jak dorośli.
Zawstydziłem się. Ale on dodał bezlitośnie:
- Nie rozumiesz nic. Mieszasz wszystko.
Był naprawdę bardzo rozgniewany. Potrząsał złotymi
lokami, rozsypującymi się na wietrze.
- Znam planetę, na której mieszka pan o czerwonej
twarzy. On nigdy nie wąchał kwiatów. Nigdy nie patrzył
na gwiazdy. Nigdy nikogo nie kochał. Niczego w życiu nie
robił poza rachunkami. I cały dzień powtarza tak jak ty:
"Jestem człowiekiem poważnym, jestem człowiekiem
poważnym". Nadyma się dumą. Ale to nie jest człowiek, to
jest grzyb.
- Co?
- Grzyb!
Mały Książę był blady ze złości.
- Od milionów lat kwiaty mają kolce. Mimo to od milionów
lat baranki jedzą kwiaty. A czy nie wydaje ci się godne
wyjaśnienia, dlaczego kwiaty zadają sobie tyle trudu dla
wytworzenia kolców, które nie służą do niczego? Czy
wojna między kwiatami a barankami nie jest rzeczą
poważną? Czy to nie jest ważniejsze niż rachunki
grubego, czerwonego pana? Jeżeli ja znam jedyny kwiat,
który nigdzie poza moją planetą nie istnieje, i jeżeli
mały baranek może go któregoś ranka zniszczyć za jednym
zamachem, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, czyż
nie ma to żadnego znaczenia?
Poczerwieniał. Po chwili mówił dalej;
- Jeśli ktoś kocha kwiat,który jest jedyny na milionach
i milionach planet, tomu wystarcza do szczęścia
patrzenie na gwiazdy i mówi sobie: "Gdzieś tam jest mój
kwiat:. Lecz jeśli baranek zje kwiat, to tak jakby
wszystkie gwiazdy zgasły. I to nie jest ważne?
Nie mógł mówić dłużej. Wybuchnął płaczem. Noc zapadła.
Porzuciłem moje narzędzia. Kpiłem sobie z młotka, ze
sworznia, z wody i ze śmierci. Na jednej gwieżdzie, na
planecie, na mojej Ziemi był Mały Książę, którego
musiałem pocieszyć. Wziołem go na ręce i ukołysałem.
Powiedziałem:
- Kwiatowi, który kochasz, nie grozi niebezpieczeństwo.
Narysuję ci kaganiec dla twego baranka, narysuję osłonę
dla twego kwiatu... Ja...
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się nieswojo. Nie
wiedziałem, jak do niego przemówić, czym go pocieszyć.
Świat łez jest taki tajemniczy.
Wkótce poznałem lepiej ten kwiat. Na planecie Małego
Księcia kwiaty były zawszze bardzo skromne, o
pojedyńczej koronie płatków, nie zajmujące miejsca i nie
przeszkadzające nikomu. Pojawiały się któregoś ranka
wśród traw i więdły wieczorem. Krzak róży wykiełkował w
ciągu dnia z ziarna przyniesionego nie wiadomo skąd i
Mały Książę z uwagą śledził ten pęd, zupełnie niepodobny
do innych pędów.Mógł to być nowy gatunek baobabu. Lecz
krzak szybko przestał rosnąć i zaczął się formować
kwiat. Mały Książę, który śledził pojawienie olbrzymiego
pąka, wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś cudowne
zjawisko, lecz róża schowana w swoim zielonym domku
przygotowywała się powoli. Starannie dobierała barw.
Ubierała się wolno, dopasowywała płatki jeden do
drugiego. Nie chciała rozkwitnąć pognieciona jak maki.
Pragnęła zjawić się w pełnym blasku swojej piękności. O,
tak! Była wielką zalotnicą. Jej tajemnicze strojenie
trwało wiele dni. Aż pewnego poranka - dokładnie o
wschodzie słońca - ukazała się.
I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny
wygląd- powiedziała ziewając:
- Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam bardzo...
Jestem jeszcze nie uczesana.
Mały Książę nie mógł powstrzymać słów z zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda odpowiedziała róża cichutko.
- Urodziłam się równocześnie ze słońcem.
Mały Książę domyślił się, że róża nie jest zbyt skromna,
lecz jakżeż była wzruszająca!
- Sądzę, że czas na śniadanie - dorzuciła po chwili -
czy byłby pan łaskaw pomyśleć o mnie?
Mały Książę, bardzo zawstydzony, poszedł po konewkę i
podał jej świerzą wodę.
Wkrótce swą trochę płochliwą próżnością zaczęła go
torturować. Pewnego dnia na przykład, mówiąc o swych
czterech kolcach, powiedziała:
- Mogą zjawić się tygrysy uzbrojone w pazury...
- Nie ma tygrysów na mojej planecie - sprzeciwił się
Mały Książę - a poza tym tygrysy nie jedzą trawy.
- Nie jestem trawą - odparła słodko róża.
- Proszę mi wybaczyć...
- Nie obawiam się tygrysów, natomiast czuję wstręt do
przeciągów. Czy nie ma pan parawanu?
"Wstręt do przeciągów to nie jest dobre dla rośliny -
pomyślał Mały Książę. - Ten kwiat jest bardzo
skomplikowany."
- Wieczorem proszę mnie przykryć kloszem. U pana jest
bardzo zimno. Złe są tu urządzenia. Tam, skąd
przybyłam...
Urwała. Przybyła w postaci nasienia. Nie mogła znać
innych planet. Naiwne kłamstwo, na którym dała się
przylapać zawstydzilo ją. Zakaszlała dwa lub trzy razy,
aby pokryć zażenowanie.
- A ten parawan?
- Ja bym przyniósł, ale pani mówiła...
Wtedy róża znów zaczęła kaszleć, aby Mały Książę miał
wyrzuty sumienia. W ten sposób mimo dobrej woli płynącej
z jego uczucia Mały Książę przestał wierzyć róży. Wziął
poważnie słowa bez znaczenia i stał się bardzo
nieszczęśliwy.
- Nie powinienem jej słuchać - zwierzył mi się któregoś
dnia - nigdy nie trzeba słuchać kwiatow.Trzeba je
oglądać i wąchać. Mój kwiat napełniał całą planetę swoją
wonią, lecz nie umiałem się nim cieszyć. Historia
kolców, która tak mnie rozdrażniła, powinna rozczulić...
Zwierzył się jeszcze:
- Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sądzić ją
według czynów, a nie słów. Czarowała mnie pięknem i
zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec. Powinienem
odnależć w niej czułość pod pokrywką małych
przebiegłostek. Kwiaty mają w sobie tyle sprzeczności.
Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać.
Sądzę, że dla swej ucieczki Mały Książę wykorzystał
odlot wędrownych ptaków. Rano przed odjazdem
uporządkował dokładnie planetę. Pieczołowicie
przeczyścił wszystkie wulkany. Miał dwa czynne wulkany.
To się bardzo przydaje do podgrzewania śniadań. Miał też
jeden wulkan wygasły. Ponieważ powtarzał zwykle: - Nic
nigdy nie wiadomo - więc przeczyścił także wygasły
wulkan. Jeśli wulkany są dobrze przeczyszczone, palą się
powoli i równo, bez wybuchów. Wybuchy wulkanów są tym,
czym zapalenie sadzy w kominie. Oczywiście my, na naszej
Ziemi, jesteśmy za mali, aby przeczyszczać wulkany.
Dlatego też sprawiają nam tyle przykrości. Mały Książę z
odrobiną smutku wyrwał także ostatnie pędy baobabów. Nie
wierzył w swój powrót. Wszystkie te codzienne prace
wydawały mu się tego ranka szczególnie miłe. Kiedy po
raz ostatni podlał różę i już miał ją przykryć kloszem,
poczuł, że chce mu się płakać.
- Do widzenia - powiedział róży.
Lecz ona nie odpowiadała.
- Do widzenia - powtórzył.
Róża zakaszlała. Lecz nie z powodu kataru.
- Byłam niemądra - powiedziała mu. - Przepraszam cię.
Spróbuj być szczęśliwy.
Zdziwił się brakiem wymówek. Stał, całkowicie zbity z
tropu, trzymając klosz w powietrzu. Nie rozumiał tej
spokojnej słodyczy.
- Ależ tak, ja cię kocham - mówiła róża. - Nie
wiedziałeś o tym z mojej winy. To nie ma żadnego
znaczenia. Ale ty byłeś równie niemądry jak ja. Spróbuj
być szczęśliwy. Pozostaw spokojnie tę planetę. Nie chcę
ciebe więcej.
- Ależ... przeciągi...
- Nie jestem już tak bardzo zakatarzona. Chłodne
powietrze nocy dobrze mi zrobi. Jestem kwiatem..
- Ale dzikie bestie...
- Muszę poznać dwie lub trzy gąsienice, jeśli chcę
zawrzeć znajomość z motylem. To podobno takie rozkoszne.
Bo któż by mnie oitem odwiedzał, gdy będziesz daleko...
A jeśli chodzi o dzikie bestie, nie boję się nikogo. Mam
kolce. - I naiwnie pokazała cztery kolce. Po chwili
dorzuciła: - Nie zwlekaj, to tak drażni. Zdecydowałeś
się odjechać. Idź już!
Nie chciała, aby widział, że płacze. Była przecież tak
dumna.
Planeta Małego Księcia krążyła w okolicy planetek 325,
326, 327, 328, 329, 330. Zaczął więc od zwiedzania tych
planet, aby znaleźć sobie zajęcie i czegoś się nauczyć.
Pierwszą zamieszkiwał Król. Ubrany w purpurę i
gronostaje, siedział na tronie bardzo skromy, lecz
majestatyczny.
- Oto poddany! - krzyknął Król, gdy zobaczył Małego
Księcia.
Mały Książę spytał:
- Widzisz mnie przecież po raz pierwszy, w jaki więc
sposób mogłeś mnie rozpoznać?
Nie wiedział, że dla królów świat jest bardzo prosty.
Wszyscy ludzie są poddanymi.
- Zbliż się, abym cię widział lepiej - powiedział Król,
bardzo dumny, że nareszcie może nad kims panować.
Mały Książę poszukał wzrokiem miejsca, gdzie by mógł
usiąść, lecz cała planeta zajęta była przez wspaniały
płaszcz gronostajowy. Stał więc nadal, a ponieważ był
zmęczony podróżą, ziewnął.
- Etykieta nie zezwala na ziewanie w obecności króla -
rzekł monarcha. - Zakazuję ci ziewać.
- Nie mogę się powstrzymać - odpowiedział Mały Książę
bardzo zawstydzony. - Odbyłem długą podróż i nie spałem.
- Wobec tego rozkazuję ci ziewać. Od lat nie widziałem
ziewających. Zaciekawia mnie ziewanie. No! Ziewaj
jeszcze! To jest rozkaz.
- To mnie onieśmiela... nie mogę więcej - powiedział
czerwieniąc się Mały Książę.
- Hm, hm! - odrzekł Król. - Wobec tego... rozkazuję ci
to ziewać, to... - Bełkotał chwilę i wydawał się
podrażniony. Królowi bardzo zależało, aby jego autorytet
był szanowany. Nie znosił nieposłuszeństwa. Był to
monarcha absolutny. Ponieważ jednak był bardzo dobry,
dawał rozkazy rozsądne. - Jeśli rozkażę - zwykł mówić -
jeśli rozkażę generałowi, aby zmienił się w morskiego
ptaka, a generał nie wykona tego, to nie będzie wina
generała. To będzie moja wina.
- Czy mogę usiąść? - spytał skromnie Mały Książę.
- Rozkazuję ci siąść - powiedział Król, podciągając
majestatycznie jedną połę gronostajowego płaszcza.
Mały Książę był zdziwiony. Planeta była maleńka. Nad kim
Król mógł panować?
- Najjaśniejszy panie - powiedział - proszę mi wybaczyć
moje pytania...
- Rozkazuję ci pytać - pospiesznie powiedział Król.
- Najjaśniejszy panie, kim najjaśniejszy pan rządzi?
- Wszystkim - z wielką prostotą odpowiedział Król.
- Wszystkim?
Król dyskretnym ruchem wskazał swoją planetę, inne
planety i gwiazdy.
- Tym wszystkim? - spytał Mały Książę.
- Tym wszystkim - odpowiedział Król, ponieważ był to
monarcha nie tylko absolutny, ale i uniwersalny.
- I gwaizdy najjaśniejszego pana słuchają?
- Oczywiście - odrzekł Król. - Słuchają natychmiast. Nie
znoszę nieposłuszeństwa.
Mały Książę zachwycił się taką władzą. Gdyby on ją
posiadał, mógłby widzieć jednego dnia nie czterdzieści
trzy, ale siedemdziesiąt dwa, nawet sto, nawet dwieście
zachodów słońca bez przesuwania krzesełka. A ponieważ
był trochę smutny z powodu swej małej opuszczonej
planety, ośmielił się prosić Króla o łaskę:
- Chciałbym zobaczyć zachód słońca. Proszę mi zrobić
przyjemność. Proszę rozkazać słońcu, aby zaszło...
- Jeśli rozkażę generałowi, aby jak motyl przeleciał z
jednego kwiatka na drugi, albo rozkażę mu napisać
tragedię, albo zmienić się w morskiego ptaka, a generał
nie wykona otrzymanego rozkazu, kto z nas nie będzie
miał racji: ja czy on?
- Jego Królewska Mość - odpowiedział stanowczo Mały
Książę.
- Słusznie. Należy wymagać tego, co można otrzymać.
Autorytet opiera się na rozsądku. Jeśli rozkażesz twemu
ludowi rzucić się do morza, lud się zbuntuje. Ja mam
prawo żądać posłuszeństwa, ponieważ moje rozkazy są
rozsądne.
- Więc jak jest z moim zachodem słońca? - przypomniał
Mały Książę, który nigdy nie porzucał postawionego
pytania.
- Będziesz miał twój zachód słońca. Zarządzę go. Lecz
zaczekam, w mądrości rządzenia, aż warunki będą
przychylne.
- Kiedy to będzie? - informował się Mały Książę.
- Hm, hm! - zamruczał Król, badając gruby kalendarz. -
Hm, hm, to będzie około... około... to będzie dziś
wieczorem o godzinie 19.40. I zobaczysz, jaki mam
posłuch.
Mały Książę ziewnął. Żałował straconego zachodu słońca,
a poza tym już się trochę nudził.
- Nie mam tu nic do roboty. Odejdę.
- Nie odchodź - odpowiedział Król, który był tak dumny z
posiadania poddanego. - Nie odchodź, mianuję cię
ministrem.
- Ministrem czego?
- Hm... sprawiedliwości!
- Ależ tu nie ma kogo sądzić!
- Nie wiadomo - rzekł Król. - Jeszcze nie zwiedziłem
mego królestwa. Jestem bardzo stary, nie mam miejsca na
karocę, a chodzenie mnie męczy.
- Och! Ale ja już widziałem - powiedział Mały Książę,
wychylając się, aby rzucić okiem na drugą stronę
planety. - Tam także nie ma nikoga...
- Wobec tego będziesz sam siebie sądzić. To
najtrudniejsze. Znacznie trudniej jest sądzić siebie niż
bliźniego. Jeśli potrafisz dobrze siebie osądzić,
będziesz naprawdę mądry.
- Ja - powiedział Mały Książę - moge się sądzić byle
gdzie. Nie ma potrzeby, abym mieszkał tutaj.
- Hm, hm. Zdaje mi się, że gdzieś na mojej planecie jest
stary szczur. Słyszę go nocą. Będziesz mógł od czasu do
czasu sądzić tego starego szczura. Będziesz go mógł
skazywać na śmierć. W ten sposób życie jego będzie
zależne od twojej sprawiedliwości. Lecz za każdym razem
ułaskawisz go, aby go oszczędzić. Bowiem jest tylko
jeden.
- Nie lubię skazywać na śmierć - odpowiedział Mały
Książę - i już odchodzę.
- Nie - rzekł Król.
Mały Książę, który skończył już przygotowania do
podróży, nie chciał martwić starego monarchy.
- Jeżeli Wasza Królewska Mość chce, aby rozkazy były
wykonywane natychmiast, proszę mi dać rozsądny rozkaz.
Niech mi na przykład Wasza Królewska Mość rozkaże odejść
stąd przed upływem jednej minuty. Zdaje mi się, że
okoliczności są sprzyjające...
Ponieważ Król nie odpowiedział, Mały Książę po chwili
wahania wyruszył w drogę, wzdychając z ulgą.
- Mianuję cię moim ambasadorem! - wykrzyknął jeszcze
Król. Był bardzo pewny siebie.
"Dorośli są bardzo dziwni! - mówił sobie Mały Książę.
Drugą planetę zamieszkiwał Próżny.
- Ach! Ach! Oto odwiedziny wielbiciela! - krzyknął, gdy
tylko zauważył Małego Księcia. Albowiem według próżnych
każdy spotkany człowiek jest ich wielbicielem.
- Dzień dobry - powiedział Mały Książę. - Pan ma zabawny
kapelusz.
- Po to, aby się kłaniać - odpowiedział Próżny. - Aby
się kłaniać, gdy mnie oklaskują. Niestety nikt tędy nie
przejeżdża.
- Ach tak? - powiedział Mały Książę, nic nie rozumiejąc.
- Uderzaj dłonią w dłoń - poradził Próżny.
Mały Książę uderzył dłonią w dłoń. Próżny ukłonił się
skromnie, uchylając kapelusza.
"To jest jednak bardziej zajmujące niż odwiedziny u
Króla" - powiedział sobie Mały Książę. I znów zaczął
klaskać. Próżny znów kłaniał się, uchylając kapelusza.
Po pięciu minutach zabawy Mały Książę zmęczył się
jednostajnością gry.
- A co trzeba zrobić - spytał - aby kapelusz spadł?
Lecz próżny nie usłyszał. Próżni słyszą tylko pochwały.
- Czy ty mnie naprawdę bardzo uwielbiasz? - spytał
Małego Księcia.
- Co to znaczy uwielbiać?
- Uwielbiać to znaczy uznać mnie za człowieka
najpiękniejszego, najlepiej ubranego, najbogatszego i
najmądrzejszego na planecie.
- Ależ poza tobą nikogo na planecie nie ma!
- Zrób mi tę przyjemność: uwielbiaj mnie mimo wszystko.
- Uwielbiam cię - powiedział Mały Książę, lekko
wzruszając ramionami - ale co ci to daje?
I ruszył w dalszą drogę. "Dorośli są zdecydowanie
śmieszni" - powiedział sobie podczas podróży.
Następną planetę zajmował Pijak. Te odwiedziny trwały
bardzo krótko, pogrążyły jednak Małego Księcia w
głębokim smutku.
- Co ty tu robisz? - spytał Pijaka, którego zastał
siedzącego w milczeniu przed baterią butelek pełnych i
bateria butelek pustych.
- Piję - odpowiedział ponuro Pijak.
- Dlaczego pijesz? - spytał Mały Książę.
- Aby zapomnieć - odpowiedział Pijak.
- O czym zapomnieć? - zaniepokoił się Mały Książę, który
już zaczął mu współczuć.
- Aby zapomnieć, że się wstydzę - stwierdził Pijak,
schylając głowę.
- Czego się wstydzisz? - dopytywał się Mały Książę,
chcąc mu pomóc.
- Wstydzę się, że piję - zakończył Pijak rozmowę i
pogrążył się w milczeniu.
Mały Książę zakłopotany ruszył dalej.
"Dorośli są naprawdę bardzo, bardzo śmieszni" - mówił
sobie po drodze.
Czwarta planeta należała do Bankiera, który w chwili
przybycia Małego Księcia tak był zajęty, że nawet nie
podniósł głowy.
- Dzień dobry - powiedział Mały Książę. - Pański
papieros zgasł.
- Trzy plus dwa równa się pięć. Pięć plus siedem -
dwanaście. Dwanaście i trzy - piętnaście. Dzień dobry.
Piętnaście i siedem - dwadzieścia dwa. Dwadzieścia dwa i
sześć - dwadzieścia osiem. Nie mam czasu zapalić.
Dwadzieścia sześć i pięć - trzydzieści jeden. Och! To
razem daje pięćset jeden milionów sześćset dwadzieścia
dwa tysiące siedemset trzydzieści jeden.
- Pięćset jeden milionów czego?
- Co? Jeszcze tu jesteś? Pięćset jeden milionów... Sam
już nie wiem, czego... Tak ciężko pracowałem! Jestem
człowiekiem poważnym,tak, nie robię niedorzeczności, nie
bawię się głupstwami. Dwa i pięć...
- Pięćset jeden milionów czego? - powtórzył Mały Książę,
który nigdy nie porzucał raz postawionego pytania.
Bankier podniósł głowę.
- Przez pięćdziesiąt cztery lata, odkąd mieszkam na tej
planecie, trzy razy zakłócono mi spokój. Pierwszy raz,
przed dwudzestu dwoma laty, zjawił się nie wiadomo skąd
chrabąszcz. Tak strasznie hałasował, że zrobiłem cztery
błędy w dodawaniu. Drugi raz, jedenaście lat temu,
miałem atak reumatyzmu. Nie uprawiałem gimnastyki. Nie
mam czasu na włóczęgę. Jestem człowiekiem poważnym. Tak.
Trzeci raz... to w tej chwili. Powiedziałem więc:
pięćset jeden milionów...
- Milionów czego?
Bankier zrozumiał, że niełatwo będzie pozbyć się gościa.
- Milionów tych małych rzeczy, które się widzi na
niebie.
- Muszek?
- Ależ nie, małych, błyszczących rzeczy.
- Pszczółek?
- Ależ nie. Małych złotych błyskotek, o których marzą
leniuchy. Lecz ja jestem człowiekiem poważnym. Tak. Nie
mam czasu na marzenia.
- Aha... Gwiazd?
- Tak jest. Gwiazd.
- I cóż ty robisz z pięciuset milionami gwiazd?
- Pięćset jeden milionów sześćset dwadzieścia dwa
tysiące siedemset trzydzieści jeden... jestem poważny,
jestem dokładny.
- I cóż ty robisz z tymi gwiazdami?
- Co ja z nimi robię?
- Tak.
- Nic. Posiadam je.
- Posiadasz gwiazdy?
- Tak.
- Już widziałem Króla, który...
- Królowie nie posiadają. Oni panują. To zupełnie co
innego.
- A co ci daje posiadanie gwiazd?
- Bogactwo.
- A cóż ci z tego, ze jesteś bogaty?
- Mogę kupować inne gwiazdy, o ile ktoś je znajdzie.
"Ten człowiek - powiedział sobie Mały Książę - rozumuje
jak mój Pijak."
Pomimo tego pytał dalej:
- W jaki sposób można posiadać gwiazdy?
- A czyjeż one są? - odburknął Bankier.
- Nie wiem. Niczyje.
- Wobec tego są moje, ponieważ pierwszy o tym
pomyślałem.
- Czy to wystarcza?
- Oczywiście. Jeśli znajdziesz diament, który jest
niczyj, należy on do ciebie. Jeśli odkryjesz wyspę,
która nie należy do nikogo, jest twoja. Jeśli zrobisz
wynalazek i opatentujesz go, jest twój. Ja mam gwiazdy,
ponieważ nikt przede mną nie pomyślał o tym, żeby je
zagarnąć.
- To prawda - rzekł Mały Książę. - A co robisz z nimi?
- Zarządzam. Liczę je i przeliczam - powiedział Bankier.
- To bardzo trudne. Lecz jestem człowiekiem poważnym.
Mały Książę nie był jeszcze zadowolony.
- Jeśli mam szal, to mogę owinąć nim szyję i zabrać go
ze sobą. Jeśli mam kwiat, mogę go zerwać i zabrać ze
sobą. A ty nie możesz zrywać gwiazd.
- Nie, lecz mogę je umieścić w banku.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że ilość mych gwiazd zapisuję na kawałku
papieru. Następnie zamykam ten papier na klucz w
szufladzie.
- I to wszystko?
- To wystarczy.
"To zabawne - pomyślał Mały Książę. - To poetyczne. Ale
to nie jest zbyt poważne."
Mały Książę miał zupełnie inne pojęcie o rzeczach
poważnych, niż mają dorośli.
- Ja - dorzucił jeszcze - posiadam kwiat, który podlewam
codziennie. Posiadam trzy wulkany, które przeczyszczam
co tydzień. Przeczyszczam także wulkan wygasły. Nigdy
nic nie wiadomo. Jestem pożyteczny dla wulkanów, które
posiadam, dla kwiatu, który jest mój. A jaką korzyść
mają z ciebie gwiazdy?
Bankier otworzył usta, lecz nie znalazł odpowiedzi, więc
Mały Książę ruszył w dalszą drogę.
"Dorośli są jednak nadzwyczajni" - powiedział sobie po
prostu podczas dalszej podróży.
Piąta planeta była bardzo interesująca. Była najmniejsza
ze wszystkich. Była tak mała, że zaledwie starczyło na
niej miejsca na lampę uliczną i Latarnika.
Mały Książę nie umiał sobie wytłumaczyć, do czego może
służyć uliczna latarnia i Latarnik gdzieś we
wszechświecie, na małej planetce pozbawionej domów i
ludności. Jednak powiedział sobie:
"Możliwe, iż ten człowiek jest niedorzeczny. Ale on jest
mniej niedorzeczny niż Król, Próżny, Bankier i Pijak.
Jego praca jest przynajmniej pożyteczna. Gdy zapala
lampę, to tak jakby stwarzał jeszcze jedną nową gwiazdę
lub kwiat. Gdy gasi lampę, to tak jakby usypiał gwiazdę
lub kwiat. To bardzo ładne zajęcie. To rzeczywiście jest
pozyteczne, ponieważ jest ładne."
Natychmiast po wylądowaniu Mały Książę ukłonił sie z
szacunkiem Latarnikowi.
- Dzień dobry. Dlaczego przed chwilą zgasiłeś swą lampę?
- Taki rozkaz - odpowiedział Latarnik. - Dzień dobry.
- Coż to znaczy rozkaz?
- Rozkaz gaszenia lampy. Dobry wieczór.
Zapalił lampę.
- Dlaczego zapaliłeś?
- Taki jest rozkaz - odpowiedział Latarnik.
- Nie rozumiem - rzekł Mały Książę.
- Nic tu nie ma do rozumienia. Rozkaz jest rozkazem.
Dzień dobry.
Zgasił lampę. Następnie otarł sobie czoło chustką w
czerwoną kratę.
- Mam straszną pracę. Kiedyś miała ona sens. Gasiłem
latarnię rano, a zapalałem wieczorem. W dzień mogłem
odpoczywać, a w nocy spałem...
- A czy teraz zmienił się rozkaz?
- Rozkaz się nie zmienił. Na tym polega tragizm
sytuacji. Z roku na rok planeta obraca się szybciej, a
rozkaz się nie zmienia.
- Więc? - spytał Mały Książę.
- Więc dzisiaj, gdy planeta robi obrót w ciągu minuty,
nie mam chwili odpoczynku. W ciągu każdej minuty muszę
zapalić latarnię i zgasić ją!
- U ciebie dzień trwa jedną minutę! Jakie to zabawne!
- To wcale nie jest zabawne - powiedział Latarnik. - Już
minął miesiąc, odkąd rozmawiamy.
- Miesiąc?
- Tak. Trzydzieści minut - trzydzieści dni. Dobranoc.
Zapalił lampę.
Mały Książę przyjrzał się Latarnikowi i poczuł sympatię
dla tego człowieka, który tak wiernie wypełniał rozkaz.
Przypomniał sobie zachody słońca na własnej planecie,
kiedy podziwiał je wciąż na nowo, przesuwając tylko
krzesełko. Chciał pomóc swemu przyjacielowi.
- Czy wiesz... Znam sposób, dzięki któremu mógłbyś w
dowolnej chwili odpocząć.
- Zawsze chciałby odpoczywać - odrzekł Latarnik.
Bowiem można być jednocześnie obowiązkowym i leniwym.
- Twoja planeta jest tak mała, ze trzema krokami możesz
ją okrążyć. Wystarczy, abyś szedł powoli i stale był w
świetle słońca. Gdy zechcesz odpoczć, będziesz szedł
przed siebie i dzień będzie trwać tak długo, jak długo
zechcesz.
- Niewiele mi to da - powiedział Latarnik - najbardziej
lubię spać.
- Szkoda - powiedział Mały Książę.
- Szkoda - powiedział Latarnik. - Dzień dobry.
I zgasił lampę.
Podczas dalszej podróży Mały Książę powiedział sobie:
"Tym człowiekiem pogardzaliby wszyscy, i Król, i Próżny,
i Pijak, i Bankier. Mimo to on jeden nie wydaje mi się
śmieszny. A to prawdopodobnie dlatego, że nie zajmuje
się tylko sobą."
Westchnął z żalu i mówił sobie jeszcze:
"Tylko ten człowiek mógłby być moim przyjacielem. Lecz
jego planeta jest rzeczywiście za mała. Nie ma miejsca
dla dwóch..."
Mały Książę nie chciał się przyznać, że tym, co
najbardziej pociągało go w tej błogosławionej planecie,
było przede wszystkim tysiąc czterysta czterdzieści
zachodów słońca w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Szósta planeta była dziesięć razy większa. Mieszkał na
niej Starszy Pan, który pisał olbrzymie księgi.
- Proszę! Oto badacz! - wykrzyknął, ujrzawszy Małego
Księcia.
Mały Książę usiadł za stołem, lekko dysząc. Bardzo długo
już podróżował.
- Skąd przybywasz? - zagadnął go Starszy Pan.
- Co to za gruba księga? - spytał Mały Książę. - Co pan
tu robi?
- Jestem geografem - odpowiedział Starszy Pan.
- Co to znaczy geograf?
- Jest to uczony, który wie, gdzie znajdują się morza,
rzeki, miasta, góry i pustynie.
- To bardzo ciekawe - powiedział Mały Książę. -
Nareszcie odkryłem pożyteczne zajęcie!
I rozejrzał się po planecie geografa. Nigdy jeszcze nie
widział tak wspaniałej planety.
- Pańska planeta jest bardzo ładna. Czy są na niej
oceany?
- Nie mogę tego wiedzieć - odpowiedział geograf.
- Ach... - Mały Książę był rozczarowany. - A góry?
- Nie mogę tego wiedzieć - powiedział geograf.
- A miasta, rzeki, pustynie?
- Tego też nie mogę wiedzieć - odparł geograf.
- Ależ pan jest geografem?!
- To prawda - rzekł geograf - lecz nie jestem badaczem.
Bardzo brak mi badaczy. Zadanie geografa nie polega na
liczeniu miast, rzek, gór, oceanów i pustyń. Geograf
jest zbyt ważną osobistością, aby mógł pozwolić sobie na
łazikowanie. On nie opuszcza swego biura, lecz przyjmuje
badaczy, wypytuje i notuje ich spostrzeżenia. A gdy
uwagi któregoś uzna za interesujące, wtedy każe robić
wywiad o moralności danego badacza.
- Po co?
- Ponieważ kłamiący badacz wywołałby katastrofy w
księgach geografii. A także badacz, który zbyt dużo
pije.
- A dlaczego? - pytał Mały Książę.
- Ponieważ pijany widzi podwójnie, więc geograf
zanotowałby dwie góry w miejscu, gdzie jest tylko jedna.
- Znam kogoś - rzekł Mały Książę - kto byłby bardzo złym
badaczem.
- To bardzo możliwe. Kiedy więc moralność badacza wydaje
się zadowalająca, sprawdza się prawdziwość jego
odkrycia.
- Sprawdza się na miejscu?
- Nie. To zbyt skomplikowane. Żąda się od badacza
dowodów. Gdy na przykład chodzi o odkrycie wielkiej
góry, żąda się, a by dostarczył wielkich kamieni.
Nagle geograf ożywił się:
- Ależ ty przybywasz z daleka! Jesteś badaczem! Opisz mi
twoją planetę!
Geograf otworzył księgę i zaostrzył ołówek. Raport
badacza zapisuje się najpierw ołówkiem, a po
dostarczeniu dowodów prawdziwości odkrycia - przepisuje
sie piórem.
- Więc? - zapytał geograf.
- Och, u mnie wcale nie jest ciekawie - odpowiedział
Mały Książę. - Planeta jest bardzo mała. Mam trzy
wulkany. Dwa czynne i jeden wygasły. Ale nigdy nic nie
wiadomo.
- Nigdy nic nie wiadomo - powtórzył geograf.
- Mam też kwiat.
- Kwiaty nas nie interesują.
- A dlaczego? To najładniejsze z istniejących rzeczy!
- Ponieważ kwiaty są efemeryczne.
- Co znaczy "efemeryczne"?
- Księgi geografii są księgami najbardziej cennymi ze
wszystkich ksiąg. Nigdy nie tracą aktualności. Bardzo
rzadko zdarza się, aby góra zmieniła miejsce. Bardzo
rzadko zdarza się, aby ocean wysechł. My opisujemy
rzeczy wieczne.
- Lecz wygasły wulkan może się obudzić - przerwał Mały
Książę. - Co to znaczy "efemeryczny"?
- Dla nas jest obojętne, czy wulkan jest czynny, czy
wygasły - rzekł geograf. - Nam chodzi o górę, a góra się
nie zmienia.
- Co znaczy "efemeryczny"? - powtórzył Mały Książę,
który nigdy w życiu nie porzucił raz postawionego
pytania.
- Znaczy to "zagrożony bliskim unicestwieniem"/
- Mojej róży grozi bliskie unicestwienie?
- Oczywiście.
"Moja róża jest efemeryczna - powiedział do siebie Mały
Książę - i ma tylko cztery kolce dla obrony przed
niebezpieczeństwem. A ja zostawiłem ją zupełnie samą..."
To był jego pierwszy odruch żalu. Mimo to zapytał
odważnie:
- Co radzi mi pan zwiedzić?
- Planetę Ziemię - odpowiedział geograf. - Ma dobrą
sławę.
Mały Książę ruszył w dalszą drogę, myśląc o swojej róży.
Siódmą planetą była Ziemia. Ziemia nie jest byla jaką
planetą. Liczy sobie stu jedenastu królów (nie pomijając
oczywiści królów murzyńskich), siedem tysięcy geografów,
dziewięćset tysięcy bankierów, siedem i pół miliona
pijaków, trzysta jedenaście milionów próżnych - krótko
mówiąc: około dwóch miliardów dorosłych. Aby łatwiej wam
było pojąć, jak wielka jest Ziemia, powiem wam, że przed
wynalezieniem elektryczności trzeba było zatrudniać na
wszystkich sześciu kontynentach całą armię latarników,
złożoną z czterystu sześćdziesięciu dwóch tysięcy
pięciuset jedenastu osób. To był wspaniały widok - gdy
się patrzyło z pewnej odległości. Ruchy tej armii były
podobne do baletu. Pierwsi zaczynali pracę latarnicy
Nowej Zelandii i Australii, którzy potem szli spać.
Następnie do tańca wstępowali latarnicy Chin i Syberii.
I oni po pewnym czasie kryli się za kulisami. Wtedy
przychodziła kolej na latarników Rosji i Indii. Potem
Afryki i Europy. Potem Ameryki Południowej. Nastepnie
Ameryki Północnej. I nigdy nie pomylono porządku
wchodzenia na scenę. To było wpsaniałe.
Tylko latarnik jedynej lampy na Biegunie Północnym i
jego kolega latarnik jedynej lampy na Biegunie
Południowym prowadzili niedbałe i próżniacze życie:
pracowali dwa razy w roku.
Zdarza się czasem, że chcąc być dowcipnym, popełniamy
małe kłamstwa. Nie byłem bardzo uczciwy, gdy opowiadałem
wam o latarnikach. Obawiam się, że ci, którzy nie znają
naszej planety, będą mieli o niej fałszywe zdanie.
Ludzie zajmują na Ziemi bardzo mało miejsca. Gdyby dwa
miliardy mieszkańców Ziemi stanęło razem - jeden przy
drugim, jak na wiecu - to zmieściliby się z łatwością na
publicznym placu o dwudziestu milach długości i
dwudziestu milach szerokości. Można by więc całą
ludzkość stłoczyć na maleńkiej wysepce Oceanu
Spokojnego.
Oczywiście dorośli wam nie uwierzą. Oni wyobrażają
sobie, że zajmują dużo miejsca. Wydaje się im, że są tak
wielcy jak baobaby. Więc poradźcie im, aby zrobili
obliczenia. Kochają się w cyfrach: to im się spodoba.
Lecz my nie traćmy czasu na ćwiczenie, które zadaje się
za karę. To jest zbyteczne. Wy mi wierzycie.
Po przybyciu ba Ziemię Mały Książę był bardzo zdziwiony,
nie widząc żywej duszy. Przestraszył się, myśląc, że
zabłądził, gdy wten żółtawy pierścień poruszył się na
piasku.
- Dobry wieczór - rzekł Mały Książę na wszelki wypadek.
- Dobry wieczór - powiedziała żmija.
- Na jaką planetę spadłem? - spytał Mały Książę.
- Na Ziemię, do Afryki.
- Ach... więc Ziemia nie jest zaludniona?
- Jesteśmy na pustyni. Na pustyni nikogo nie ma. Ziemia
jest wielka - odrzekła żmija.
Mały Książę usiadł na kamieniu i wzniósł oczy ku niebu.
- Zadaję sobie pytanie - powiedział - czy gwiazdy świecą
po to, aby każdy mógł znaleźć swoją?... Popatrz na moją
planetę. Jest dokładnie na nami. Ale jak bardzo daleko!
- Jest piękna - odrzekła żmija. - Po co tu przybyłeś?
- Mam pewne trudności z różą - powiedział Mały Książę.
- Ach tak... - rzekła żmija.
I oboje umilkli.
- Gdzie są ludzie? - zaczął znowu Mały Książę. - Czuję
się trochę osamotniony w pustyni...
- Wśród ludzi jest się także samotnym - rzekła żmija.
Mały Książę przyglądał jej się przez dłuższy czas.
- Jesteś zabawnym stworzeniem - rzekł wreszcie - cienka
jak palec...
- Ach, jestem znacznie potężniejsza niż palec króla -
powiedziała żmija.
Mały Książę uśmiechnął się:
- Nie jesteś zbyt potężna... Nie masz nawet łapek...
nawet nie możesz podróżować...
- Mogę cię unieść dalej niż okręt - rzekła żmija i
owinęła się wokół kostki Małego Księcia na podobieństwo
złotej bransolety. - Tego, kogo dotknę, odsyłam tam,
skąd przybył - dodała. Lecz ty jesteś niewinny i
przybywasz z gwiazdy...
Mały Książę nie odpowiedział.
- Wzbudzasz we mnie litość, taki słaby na granitowej
Ziemi... Moge ci w przyszłości pomóc, gdy bardzo
zatęsknisz za twą planetą. Mogę...
- Och, bardzo dobrze zrozumiałem - odpowiedział Mały
Książę - ale dlaczego mówisz ciągle zagadkami?
- Rozwiązuję zagadki - rzekła żmija.
I oboje umilkli.
Przechodząc przez pustynię, Mały Książę spotkał tylko
jeden kwiat ... Kwiat o trzech płatkach, nędzny kwiat
...
- Dzień dobry - powiedział Mały Książę.
- Dzień dobry - odrzekł kwiat.
- Gdzie są ludzie? - grzecznie zapytał Mały Książę.
Kwiat widział kiedyś przechodzącą karawanę.
- Ludzie? Jak sądzę istnieje sześciu czy siedmiu ludzi.
Widziałem ich przed laty. Lecz nigdy nie wiadomo, gdzie
można ich odnaleźć. Wiatr nimi miota. Nie mają korzeni -
to im bardzo przeszkadza.
- Do widzenia - rzekł Mały Książę.
- Do widzenia - odpowiedział kwiat.
Mały Książę wspiął się an wysoką górę. Jedynymi górami,
które dotychczas znał, były sięgające mu kolan wulkany.
Wygasły wulkan służył mu jako krzesełko.
"Z tak wysokiej góry jak ta - powiedział sobie - zobaczę
od razy całą planetę i wszystkich ludzi..."
Lecz nie zobaczył nic poza ostrymi skałami.
- Dzień dobry - powiedział na wszelki wypadek.
- Dzień dobry... Dzień dobry... Dzień dobry -
odpowiedziało echo.
- Kim jesteście? - spytał Mały Książę.
- Kim jesteście... Kim jesteście... Kim jesteście... -
powtórzyło echo.
- Bądźcie mymi przyjaciółmi, jestem samotny -
powiedział.
- Jestem samotny... jestem samotny... jestem samotny...
- odpowiedziało echo.
"Jakaż to zabawna planeta - pomyślał Mały Książę. -
zupełnie sucha, spiczasta i słona, a ludziom brak
fantazji. Powtarzają to, co im się mówi... Na mojej
gwiazdce miałem różę: ona zawsze mówiła pierwsza..."
W końcu jednak zdarzyło się, że po długiej wędrówce
poprzez piaski, skały i sniegi Mały Książę odkrył drogę.
A drogi prowadzą zawdze do ludzi.
- Dzień dobry - powiedział.
Był w ogrodzie pełnym róż.
- Dzień dobry - odpowiedziały róże.
Mały Książę przyjrzał się im. Bardzo były podobne do
jego róży.
- Kim jesteście? - zapytał zdziwiony.
- Jesteśmy różami - odparły róże.
- Ach... - westchnął Mały Książę.
I poczuł się bardzo nieszczęśliwy. Jego róża zapewniała
go, że jest jedyna na świecie. A oto tu, w jednym
ogrodzie, jest pięć tysięcy podobnych!
"Byłaby bardzo zdenerwowana... - pomyślał - kaszlałaby
straszliwie i udawałaby umierającą, aby pokryć
zmieszanie. A ja musiłbym udawać, że ją pielęgnuję, bo w
przeciwnym razie umarłaby rzeczywiście, aby mnie tym
upokorzyć..."
Później mówił sobie dalej: "Sądziłem, że posiadam jedyny
na świecie kwiat, a w rzeczywistości mam zwykłą różę,
jak wiele innych. Posiadanie róży i trzech wulkanów
sięgających mi do kolan, z których jeden prawdopodobnie
wygasł na zawsze, nie czyni ze mnie potężnego
księcia..." I zapłakał, leżąc na trawie.
Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i
obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo
ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. -
Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem
oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po
namyśle dorzucił: - Co znaczy "oswojony"?
- Nie jesteś tutejszy - powiedział lis. - Czego szukasz?
- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy
"oswojony"?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To
bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest
interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co
znaczy "oswoić"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis.
- "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie
tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych
chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie
potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do
stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz,
będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie
jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na
świecie.
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest
jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - Na Ziemi zdarzają się
różne rzeczy...
- Och, to nie zdarzyło się na Ziemi - powiedział Mały
Książę.
Lis zaciekawił się:
- Na innej planecie?
- Tak.
- A czy na tej planecie są myśliwi?
- Nie.
- To wspaniałe! A kury?
- Nie.
- Nie ma rzeczy doskonałych - westchnął lis i zaraz
powrócił do swej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja
poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są
do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni.
To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje
życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje
kroki - tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków
chowam się pod ziemię. Twoje kroki wywabią mnie z jamy
jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie
jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża
nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste
włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże,
które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I
będę kochać szum wiatru w zbożu...
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.
- Bardzo chętnie - odpowiedział Mały Książę - lecz nie
mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się
wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co sie oswoi - powiedził lis. -
Ludzie mają zbyt mało czasu, abu cokolwiek poznać.
Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma
magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają
przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w
pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę
spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz.
Mowa jest źródłem nieporozumieć. Lecz każdego dnia
będziesz mógł siadać trochę bliżej...
Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone
miejsce.
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy
będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po
południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im
bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę
szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i
zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli
przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się
przygotowywać... Potrzebny jest obrządek.
- Co znaczy "obrządek"? - spytał Mały Książę.
- To także coś całkiem zapomnianego - odpowiedział lis.
- Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych,
pewna godzina od innych godzin. Moi myśliwi, na
przykład, mają swój rytuał. W czwartek tańczą z
wioskowymi dziewczętami. Stąd czwartek jest cudownym
dniem! Podchodzę aż pod winnice. Gdyby mysliwi nie mieli
tego zwyczaju w oznaczonym czasie, wszystkie dni byłyby
do siebie podobne, a ja nie miałbym wakacji.
W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina
rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie
życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział
lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć
róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na
świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci
prezent z pewnej tajemnicy.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze
żadnej wartości - powiedział różom. Nikt was nie oswoił
i wy nie owoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim był
dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy
innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i
teraz jest dla mnie jedyny na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze.
- Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja
róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do
was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy
wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem.
Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie
osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa
zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z
których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej
skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia.
Ponieważ... jest moją różą.
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest
bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem.
Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył
Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie,
ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył
Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz
tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na
zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za
twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały
Książę, aby zapamiętać.
- Dzień dobry - powiedział Mały Książę.
- Dzień dobry - powiedział Zwrotniczy.
- Co ty tu robisz? - spytał Mały Książę.
- Sortuję podróżnych na paczki po tysiąc sztuk -
odpowiedział Zwrotniczy. - Wysyłam w lewo i w prawo
pociągi, które ich unoszą.
Oświetlony pociąg pospieszny, hucząc jak grzmot,
zatrząsł domkiem Zwrotniczego.
- Bardzo się spieszę - powiedział Mały Książę. - Czego
oni szukają?
- Nawet człowiek prowadzący parowóz tego nie wie -
odparł Zwrotniczy.
I znowu zagrzmiał oświetlony ekspres, pędzący w
przeciwnym kierunku.
- Już wracają? - spytał Mały Książę.
- To nie ci sami - odpowiedział Zwrotniczy. - To
wymiana.
- Czy było im źle tam, gdzie byli przedtem?
- Zawsze się wydaje, że w innym miejscu będzie lepiej -
powiedział Zwrotniczy.
Znowu rozległ się grzmot trzeciego oświetlonego
ekspresu.
- Czy oni ściagają poprzednich podróżnych? - zapytał
Mały Książę.
- Nie nikogo nie ścigają - odparł Zwrotniczy. - Śpią w
wagonach lub ziewają. Jedynie dzieci przyciskają noski
do okien.
- Jedynie dzieci wiedzą, czego szukają - rzekł Mały
Książę. - Poświęcają czas lalce z gałganków, która
nabiera dla nich wielkiego znaczenia, i płaczą, gdy się
im ją odbierze.
- Szczęśliwe - powiedział Zwrotniczy.
- Dzień dobry - rzekł Mały Książę.
- Dzień dobry - odparł Kupiec.
Kupiec ten sprzedawał udoskonalone pigułki zaspokajające
pragnienie. Połknięcie jednej na tydzień wystarcza, aby
nie chciało się pić.
- Po co to sprzedajesz? - spytał Mały Książę.
- To wielka oszczędność czasu - odpowiedział Kupiec. -
Zostało to obliczone przez specjalistów. Tygodniowo
oszczędza się pięćdziesiąt trzy minuty.
- A co się robi z pięćdziesięcioma trzema minutami?
- To, co się chce...
"Gdybym miał pięćdziesiąt trzy minuty czasu - powiedział
sobie Mały Książę - poszedłbym powolutku w kierunku
studni..."
Było to ósmego dnia na pustyni, licząc od zepsucia się
motoru. Wysłuchałem opowiadania o Kupcu, pijąc ostatnie
krople zapasu wody.
- Twoje wspomnienia są bardzo ładne - powiedziałem
Małemu Księciu - lecz nie naprawiłem jeszcze samolotu,
nie mam nic do picia... I ja także byłbym szczęśliwy
bardzo, gdybym mógł powoli udać się w kierunku studni.
- Mój przyjaciel lis powiedział...
- Mój maleńki, nie chodzi już o lisa...
- Dlaczego?
- Ponieważ umrzemy z pragnienia...
Nie zrozumiał mej myśli i powiedział:
- Nawet w obliczu śmierci przyjemna jest świadomość
posiadania przyjaciela. Bardzo się cieszę, że miałem
przyjaciela-lisa.
"Nie docenia niebezpieczeństwa - pomyslałem. - Nigdy nie
odczuwa głodu ani pragnienia. Wystarcza mu trochę
słońca."
Popatrzył na mnie i odpowiedział na moją myśl.
- Mnie także chce się pić... Poszukajmy studni...
Zrobiłem gest zniechęcenia: szukanie studni na
olbrzymiej pustyni jest absurdem. Mimo to udaliśmy się w
drogę. Gdyśmy tak szli godzinami, milcząc, noc zapadła i
gwiazdy zabłysły. Widziałem je jakby we śnie - miałem
gorączkę z pragnienia. Słowa Małego Księcia tańczyły mi
w pamięci.
- Więc ty takze odczuwasz pragnienie? - spytałem go.
Nie odpowiedział mi na pytanie. Po prostu rzekł"
- Woda może także przynieść korzyść sercu...
Nie zrozumiałem odpowiedzi, lecz mimo to zamilkłem.
Wiedziałem dobrze, że nie należy zadawać mu pytań. Był
zmęczony. Usiadł. Usiadłem obok niego. Po chwili
milczenia powiedział jeszcze:
- Gwiazdy są piękne, ponieważ na jednej z nich istnieje
kwiat, którego nie widać...
Odpowiedziałem: - Oczywiście - i w milczeniu patrzyłem
na wydmy piasku w poświacie księżyca.
- Pustynia jest piękna - dorzucił.
To prawda. Zawsze kochałem pustynię. Można usiąść na
wydmie. Nic nie widać. Nic nie słychać. Ale mimo to coś
promieniuje w ciszy...
- Pustynię upiększa to - powiedział Mały Książę - że
gdzieś w sobie kryje studnię...
Nagle ze zdziwieniem zrozumiałem to tajemnicze
promieniowanie piasku. Gdy byłem małym chłopcem,
mieszkałem w starym domu, do którego przywiązana była
legenda o ukrytym skarbie. Oczywiście nikt skarbu nie
znalazł, a może nawet nie szukał go. Lecz on rzucał czar
na dom. Mój dom ukrywał w sobie tajemnicę...
- Tak - powiedziałem Małemu Księciu - to, co upiększa
dom czy gwaizdy, czy pustynie jest niewidzialne.
- Jestem zadowolony - powiedział - że zgadzasz się z
moim lisem.
Ponieważ Mały Książę był senny, wziąłem go na ręce i
poszedłem dalej. Byłem wzruszony. Wydawało mi się, że
niosę kruchy skarb. Wydawało mi się nawet, że na Ziemi
nie istnieje nic bardziej nietrwałego. W świetle
księżyca patrzyłem na blade czoło, na zamknięte oczy, na
pukle włosów poruszane wiatrem i mówiłem sobie, że to,
co widzę, jest tylko zewnętrzną powłoką. Najważniejsze
jest niewidoczne.
Ponieważ półotwarte wargi uśmiechały sie leciutko,
powiedziałem sobie jeszcze: "To, co mnie wzrusza
najmocniej w tym małym śpiącym królewiczu, to jego
wierność dla kwiatu, to obraz róży, który świeci w nim
jak płomień lampy nawet podczas snu". I wydał mi się
jeszcze bardziej kruchy. Byle podmuch wiatru może zgasić
lampę - trzeba dobrze uważać. I tak idąc, o świcie
odnalazłem studnię.
- Ludzie tłoczą się w pociągach - powiedział Mały Książę
- nie wiedząc, czego szukają. Dlatego są podnieceni i
kręcą się w kółko... - A potem dorzucił: - Nie warto...
Studnia, którą znaleźliśmy, nie przypominała zupełnie
studni saharyjskich. Studnie saharyjskie są po prostu
dziurami wykopanymi w piasku. Ta natomiast przypominała
wiejską studnię. Lecz nigdzie nie było wioski. Zdawało
mi się, że śnię.
- To zadziwiające - powiedziałem do Małego Księcia -
wszystko jest przygotowane: blok, lina i wiadro...
Zaśmiał się, chwycił linę, puścił blok w ruch. Blok
jęknął, zazgrzytał jak stara chorągiewka na dachu po
długotrwałym bezruchu.
- Słuchaj, obudziliśmy studnię i ona śpiewa...
Nie chciałem, aby się męczył.
- Pozwól mi, to za ciężkie dla ciebie.
Powoli wyciągałem wiadro aż do cembrowiny, Postawiłem je
równo. W uszach dźwięczał mi śpiew bloku, a w falującej
jeszcze wodzie widziałem drgające słońce.
- Chcę napić się tej wody - powiedział Mały Książę - daj
mi...
Zrozumiałem już, czego szukał.
Podniosłem wiadro do jego warg. Pił, mając oczy
zamknięte. To było tak piękne jak święto. To było czymś
więcej niż pożywieniem. Ta woda zrodzona była z marszu
pod gwiazdami, ze śpiewu bloku, z wysiłku mych ramion.
Sprawiała radość sercu - jak podarek. Świeczki na
choince, muzyka na Pasterce oraz słodkie uśmiechy
opromieniały prezenty, jakie otrzymywałem na Boże
Narodzenie, gdy byłem małym chłopcem.
- Ludzie z twojej planety - powiedział Mały Książę -
hodują pięć tysięcy róż w jednym ogrodzie... i nie
znajdują w nich tego, czego szukają...
- Nie znajdują - odpowiedziałem.
- A tymczasem to, czego szukają, może być ukryte w
jednej róży lub w odrobinie wody...
- Oczywiście - odpowiedziałem.
Mały Książę dorzucił:
- Lecz oczy są ślepe. Szukać należy sercem.
Napiłem się. Oddychałem głęboko. O wschodzie słońca
piasek jest koloru miadu. Cieszyłem się tym kolorem
miodu. I jak mogłem przypuszczać, że oczekiwało mnie
cierpienie...
- Powinieneś dotrzymać obietnicy - powiedział cichutko
Mały Książę.
Siedliśmy znów razem.
- Jakiej obietnicy?
- Widzisz... kaganiec dla baranka... Jestem
odpowiedzialny za mój kwiat!
Wyciągnąłem z kieszeni moje szkice. Mały Książę zauważył
je i śmiejąc się powiedział:
- Twoje baobaby przypominają trochę główki kapusty...
- Och!
Byłem tak dumny z tych baobabów.
- Twój lis... z takimi uszami, które przypominają
rogi... Są za długie!
I śmiał się dalej.
- Jesteś niesprawiedliwy, mały przyjacielu, mówiłem, że
poza wężem boa, zamkniętym i otwartym, nigdy nie umiałem
nic rysować.
- Och, twoje rysunki nie są takie złe - pocieszał -
dzieci poznają się na nich.
Narysowałem kaganiec. Ścisnęło mi się serce, kiedy mu go
pokazywałem.
- Masz plany, których nie znam...
Nie odpowiedział mi na pytanie.
- Wiesz... mój przyjazd na Ziemię... jutro jest
rocznica... - powiedział i po chwili milczenia dodał: -
Spadłem niedaleko stąd...
I poczerwieniał.
Znowu z niewiadomych przyczyn zrobiło mi się dziwnie
smutno. Postanowiłem go o coś zapytać.
Więc to nie przez przypadek przechadzałeś się tutaj
samotnie, o tysiąc mil od zamiszkałych terenów, kiedy
poznałem cię osiem dni temu? Powróciłem na miejsce, na
które spadłeś?
Mały Książę poczerwieniał jeszcze bardziej.
Wahając się dorzuciłem:
- A może z powodu rocznicy?
Mały Książę znowu zaczerwienił się. Nigdy nie odpowiadał
na pytania, ale kiedy się ktoś rumieni, to jakby mówił
"tak", prawda?
- Wiesz - powiedziałem mu - boję się...
Tym razem odpowiedział mi:
- Musisz teraz pracować. Musisz iść do twojej maszyny.
Będę tu czekał na ciebie. Wróć jutro wieczorem...
Nie uspokoiło mnie to. Przypomniała mi się historia
lisa. Decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez.
Obok studni znajdowały się ruiny starego kamiennego
muru. Gdy wracałem następnego wieczora od pracy, z
daleka zauważyłem Małego Księcia siedzącego na murze, ze
zwieszonymi nogami. Słyszałem jak mówił:
- Więc nic sobie nie przypominasz?... Miejsce
niezupełnie się zgadza...
Ktoś mu na pewno odpowiadał, ponieważ znów posłyszałem
jego głos:
- Ależ na pewno! Data się zgadza, lecz miejsce nie...
Zbliżałem się do muru. Przyspieszyłem kroku. Ciągle
jeszcze nikogo nie widziałem ani nic nie słyszałem.
Tylko Mały Książę znowu komuś odpowiadał:
- Oczywiście. Zobaczysz, gdzie zaczyna się mój ślad na
piasku. Poczekasz tam na mnie. Będę tej nocy.
Byłem o dwadzieścia metrów od muru, jednakże w dalszym
ciągu nic nie widziałem. Po chwili ciszy Mały Książę
dorzucił:
- Czy masz dobry jad? Czy jesteś pewna, że nie będę
długo cierpiał?
Zatrzymałem się ze ściśniętym sercerm, lecz ciągle
jeszcze nic nie rozumiałem.
- Teraz idź sobie - powiedział - chcę zejść!
Spuściłem wzrok do podnóża muru i aż podskoczyłem. W
kierunku Małego Księcia wyciągała się jedna z tych
żółtych żmij, których jad zabija w ciągu trzydziestu
sekund. Podbiegłem, szukając rewolweru w kieszeni, lecz
na odgłos mych kroków żmija wolno osunęła się na piasek
i nie spiesząc, jak zamierający strumień wody, z
metalicznym chrzęstem wśliznęła się między kamienie.
Doskoczyłem do muru i chwyciłem w ramiona Małego
Księcia, bladego jak śnieg.
- Cóż to za historia? Rozmawiasz teraz ze żmijami?
Zdjąłem z jego szyi złoty szalik. Zwilżyłem mu skronie i
napoiłem go. Nie śmiałem go o nic pytać. Popatrzył na
mnie z powagą i objął mnie ramionami. Czułem bicie jego
serca, tętniącego podobnie jak serce zranionego ptaka.
Powiedział:
- Jestem zadowolony, że udało ci się naprawić samolot.
Będziesz mógł powrócić do siebie.
- Skąd wiesz?
Właśnie miałem zamiar mu powiedzieć, że mimo wszystko
udało mi się naprawić motor. Nie odpowiedział na moje
pytanie, lecz rzekł:
- Ja także dzisiajwracam do siebie... - A po chwili,
pełen smutku, ciągnął: - To znacznie dalej... i znacznie
trudniej...
Czułem, że dzieje się coś niezwykłego. Ściskałem go
mocno w ramionach, lecz mimo to wydawało mi się, że
zsuwa się pionowo w przepaść, z której nie będę mógł go
wyciągnąć... Wzrok miał poważny, zagubiony w dali.
- Mam twojego baranka. I mam skrzynkę dla niego... I mam
kaganiec...
Uśmiechnął się smutno. Długo czekałem. Wyczuwałem, że
powoli ożywia się.
- Mały przyjacielu, bałeś się...
Bał się, na pewno. Zaśmiał się cichutko:
- Dzisiejszego wieczoru będę się bał znacznie
bardziej...
I znowu zmroziło mnie przeczucie czegoś nieodwołalnego.
Nie słyczeć więcej jego śmiechu - ta myśl mnie
zadręczała. Ten śmiech był dla mnie jak studnia na
pustyni.
- Mały przyjacielu, chcę usłyszeć twój śmiech...
Odpowiedział:
- Tej nocy mija rok. Moja gwiazda znajdzie się dokładnie
nad miejscem, gdzie spadłem rok temu...
- Mały przyjacielu, prawda, to był tylko zły sen o żmii,
o spotkaniu i o gwieździe...
Nie odpowiedział na moje pytanie.
- Tego, co najważniejsze, okiem zobaczyć nie można...
- Oczywiście.
- To samo jest z kwiatem. Jeśli kochasz kwiat, który
znajduje się na jednej z gwiazd, jakże przyjemnie jest
patrzeć w niebo. Wszystkie gwiazdy są ukwiecone...
- Oczywiście...
- To samo z wodą. Ta, której dałeś mi się napić, była
jak muzyka. Z powodu bloku i liny... Przypominasz
sobie... była tak dobra...
- Oczywiście.
- Nocą będziesz oglądać gwiazdy. Moja jest zbyt mała,
abym mógł pokazać ci, gdzie jest. To lepiej. Moja
gwiazda będzie dla ciebie jedną spośród wielu gwiazd...
Dlategoprzyjemnie ci będzie patrzeć na gwaizdy. Każda z
nich będzie twoim przyjacielem. Chcę ci zrobić prezent.
Zaśmiał się znowu.
- Mały przyjacielu! Mały przyjacielu, twój śmiech
sprawia mi tyle radości!
- To właśnie będzie mój prezent... W zamian za wodę...
- Nie rozumiem...
- Gwiazdy dla ludzi mają różne znaczenie. Dla tych,
którzy podróżują, są drogowskazami. Dla innych są tylko
małymi światełkami. Dla uczonych są zagadnieniami. Dla
mego Bankiera są złotem. Lecz wszystkie te gwiazdy
milczą. Ty będziesz miał takie gwiazdy, jakich nie ma
nikt.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Gdy popatrzysz nocą w niebo, wszystkie gwiazdy będą
się śmiały do ciebie, ponieważ ja będę mieszkał i śmiał
się na jednej z nich. Twoje gwiazdy będą się śmiały.
I zaśmiał się znowu.
- A gdy się pocieszysz (zawsze się w końcu pocieszamy),
będziesz zadowolony z tego, że mnie znałeś. Będziesz
zawsze mym przyjacielem. Będziesz miał ochotę śmiać się
ze mną. Będziesz od czasu do czasu otwierał okno - ot,
tak sobie, dla przyjemności. Twoich przyjacił zdziwi to,
że śmiejesz się, patrząc na gwiazdy. Wtedy im powiesz:
"Gwiazdy zawsze pobudzają mnie do śmiechu". Pomyślą, że
zwariowałeś. Zrobiłem ci brzydki figiel.
I znowu się zaśmiał.
- Ta tak, jakbym ci dał zamiast gwiazd mnóstwo małych
dzwoneczków, które potrafią się śmiać.
Śmiał się ciągle. Po chwili spoważniał.
- Tej nocy... wiesz... nie przychodź...
- Nie opuszczę cię.
- Będę robił wrażenie cierpiącego... będę wyglądał tak,
jakbym umierał. O, tak! Nie przychodź patrzeć na to, nie
warto.
- Nie opuszczę cię.
Zaniepokoił się.
- Mówię ci to także... z powodu żmii. Nie chcę, żeby cię
ukąsiła. Żmije są złośliwe. Mogą ugryźć dla
przyjemności.
- Nie opuszczę cię.
Jakaś myśl uspokoiła go.
- Co prawda żmija nie ma dostatecznej ilości trucizny,
aby ugryźć drugi raz...
Tej nocy nie zauważyłem, kiedy wyruszył w drogę. Wymknął
się bezszelestnie. Gdy udało mi się go dogonić, szedł
zdecydowanym krokiem. Powiedział mi tylko:
- Ach, jesteś tu...
Wziął mnie za rękę. Jeszcze się niepokoił:
- Nie masz racji. Będzie ci przykro. Będę robić wrażenie
umarłego, a to nie będzie prawda.
Milczałem.
- Rozumiesz. To bardzo daleko. Nie mogę zabrać ze sobą
tego ciała. Jest za ciężkie.
Milczałem.
- To będzie jak stara, porzucona łupina.
W starych łupinach nie ma nic strasznego.
Milczałem.
Powoli się zniechęcał. Lecz zrobił jeszcze wysiłek:
- To będzie ładnie. Ja też będę patrzeć na gwiazdy.
Wszystkie gwiazdy będą studniami z zardzewiałym blokiem,
Wszystkie gwiazdy dadzą mi pić.
Milczałem.
- To będzie takie zabawne. Ty będziesz miał pięćset
milionów dzwoneczków, a ja pięćset milionów studni...
I nagle urwał, ponieważ się rozpłakał...
- To tu. Pójdę sam jeden krok naprzód.
Usiadł jednak, ponieważ bał się. Powiedział jeszcze:
- Wiesz... moja róża... jestem za nią odpowiedzialny. A
ona jest taka słaba. I taka naiwna. Ma cztery nic
niewarte kolce dla obrony przed całym światem.
Usiadłem, nie mogłem utrzymać się na nogach.
- Tak... to wszystko... - powiedział.
Wahał się jeszcze chwilę, później wstał. Zrobił krok.
Nie mogłem się poruszyć.
Żółta błyskawica mignęła koło jego nogi. Chwilę stał
nieruchomo. Nie krzyczał. Osunął się powoli, jak pada
drzewo. Piasek stłumił nawet odgłos upadku.
A dzisiaj minęło już sześć lat. Nigdy jeszcze nie
opowiadałem tej historii. Moi koledzy cieszyli się
bardzo z mego powrotu. Byłem smutny, lecz mówiłem im: -
To zmęczenie...
Teraz trochę się pocieszyłem. To znaczy... jeszcze
niezupełnie. Lecz wiem na pewno, że wrócił na swoją
planetę, ponieważ o wschodzie słońca nie znalazłem jego
ciałka. Nie było ciężkie to ciało... I bardzo lubię
słuchać nocą gwiazd. To tak jakby pięćset milionów
dzwoneczków...
Ale zdarzyła się rzecz dziwna... Zapomniałem dorobić
rzemień do kagańca, który narysowałem Małemu Księciu.
Nie będzie mógł go nałożyć barankowi. Pytam nieraz
siebie, co dzieje się na jego planecie? Możliwe, że
baranek zjadł różę...
Czasem mówię sobie, że na pewno nic się nie stało. Mały
Książę przykrywa różę na noc szklanym kloszem i dobrze
strzeże baranka... Wtedy jestem szczęśliwy. I wszystkie
gwiazdy śmieją się pogodnie. A czasem mówię sobie: "Od
czasu do czasu zapomina się o obowiązkach - i to już
wystarczy. Zapomniał wieczorem zakryć różę szklanym
kloszem albo baranek cicho wyszedł ze skrzyni w nocy..."
I wtedy gwiazdy toną we łzach...
Tu kryje się wielka tajemnica. Dla was, którzy jak ja
kochacie Małego Księcia, nie ma w świecie poważniejszego
zagadnienia niż to, czy gdzieś - nie wiadomo gdzie -
baranek, którego nie znacie, zjadł różę czy nie...
Popatrzcie w niebo. Zapytajcie: "Czy baranek zjadł różę?
Tak czy nie?" I zobaczycie, jak cały świat zmieni się
dla was.
A żaden dorosły nie zrozumie nigdy, jak wielkie to ma
znaczenie!
Dla mnie to najpiękniejszy i jednocześnie najsmutniejszy
obraz świata. To ten sam obraz, który jest na
poprzedniej stronie, lecz narysowałem go jeszcze raz,
abyście dobrze zapamiętali to miejsce, w którym zjawił
się na ziemi i znikł Mały Książę. Przyjrzyjcie się
uważnie, abyście mogli rozpoznać ten krajobraz, jeśli
któregoś dnia będziecie wędrować przez afrykańską
pustynię. A jeśli kiedyś znajdziecie się w tym miejscu,
nie spieszcie się, błagam was, zatrzymajcie się na
chwilę pod gwiazdą! Jeśli przyjdzie do was śmiejące się
dziecko o złotych włosach, nie odpowiadające na pytania
- zgadniecie, kto to jest. Nie zostawiajcie mnie wtedy w
moim smutku: bądźcie tak mili i napiszcie mi szybko, że
wrócił...
|