Ś
SZKLANA GÓRA
Janina Porazińska
Za
wielkimi górami gdzie ziemia była
już prawie płaska, a lasy gęste i
rozległe stała zagroda. Zwykła ona
była, jak wszystkie zagrody we wsi,
tylko wejście miała ocienione lipą.
A lipa to była, lipa! Mało w którym
przyzamkowym ogrodzie taką lipę
można
było znaleźć.
Jeszcze ojcowy pradziad na swej ją
zasadził.
Pień miała grubachny, pięciu chłopów
wziąwszy się za ręce ledwie ją
obejmowało. A tych konarów, tych
gałęzi, gałązek... to mnogość a
mnogość niezliczona.
Gdy latem zakwitła — z całej wsi
pszczoły z niej miody brały.
Ile się tam na niej ptactwa
gnieździło! Jakie szły z jej
zielonych szumów gwizdy, pogwizdały,
ćwierkania, szczebioty, ciurlikania,
podśpiewki, głoseczki i głosiki — to
jakby cała królewska kapela, cały
chór królewski tam siedział.
Wszystkie w rodzinie wesela i
wszystkie chrzciny pod tą lipą się
odbywały. Bo przecież w jej cieniu
trzydzieści par w tańcu się.
obracało, a jedna drugiej nie
wadziła.
W zagrodzie tej mieszkało z ojcem
trzech synów, braci rodzonych
pomiędzy sobą.
Ten najstarszy ździebko lubił ojca,
maluśko braci, ale ogromniście
kochał samego siebie. I wielce był w
sobie zadufany.
— Ja jestem najmądrzejszy!
Ja jestem najlepszy!
Ja jestem najwięcej wart ze
wszystkich ludzi na świecie!
Ten średni najbardziej kochał ciepły
piec i pełną miskę. Ani go można
było wyciągnąć do roboty.
Jak przychodzi czas kosowicy siana,
to wtedy obwiązuje sobie nogę szmatą
i stęka, że ani stąpnąć nie może,
tak go boli. We żniwa boli go znów
ręka, a jak przyjdzie drzewo rąbać w
lesie, to akuracik cości mu włazi w
krzyże, ani się ruszyć nie może.
Leń to był a leń — aż mierziło
patrzeć!
A najmłodszy był cichy, dobry i
załatany w pracy.
Ale że ten najstarszy cięgiem na
niego jeno warczał: ty głuptasku! a
ten średni fyrkał: ty leniu! to już
on sam nie wiedział, czy ma rozum w
głowie, czy nie, czy zwija się w
robocie, czy czas marnotrawi.
Głuptak i głuptak! Leń i leń!
A stare ojczysko takie już było
niedołężne, że nie bardzo chłopowina
rozumiał, co się koło niego dzieje.
Aż tu jednego dnia zebrało się ojcu
na umieranie.
Zawołał synów i tyle aby do nich
powiedział:
— Żyjta, synkowie, w zgodzie. A
kiedy oczy zawrę, postawcie moją
domowinę pod lipą i bez trzy puste
noce kolejno przy mnie stróżujcie.
Potem wynieśta mnie na żalnik.
Tyle aby starowina synom na rozłąkę
powiedział i umarł.
Włożono ojca do trumny i postawiono
pod lipą.
Zbliża się pierwsza noc. Powinien
stróżować przy ojcu syn najstarszy.
Ale ten powiada:
— Strasznie dużo mądrych pomyślunków
po głowie mi się kołowało. Przez
cały dzień mi się kołowało. To tera
muszę się przespać. Idź ty,
głuptaku, za mnie przy ojcu
stróżować.
Najmłodszy nic na to nic
odpowiedział. Ale po wieczerzy
zaodział się w kożuch, bo już
październikowe noce zimnem
straszyły, i poszedł pod lipę.
Stara się nie zasnąć, choć się cały
dzień dobrze upracował — wszystką
koniczynę sam zwiózł z pola do
stodoły.
Ale że ojciec przykazał stróżować,
to stróżować będzie. Usiadł na
kamieniu i w noc się zapatrzył, w
nocy się zasłuchał.
Niebo wysrebrzone było gwiazdami.
Wiatr ledwie nieledwie gałązki
ruszał, derkacze na dalekich łąkach
derkały, a z ogrodu woniała
maciejka.
Pięknie było.
Zapiały pierwsze koguty, potem
drugie i trzecie. Na wschodzie
zaczęło niebo blednąc, a od lasu
nadleciał ni to szum, ni to
westchnienie.
Zdawało się synowi, że o tej chwili
brzasku coś się musi stać. Że coś
się zbliża, coś z lekka szeleści,
coś się z tego przedranku wyłania...
Ale niestraszne to było ani
przeciwne człowiekowi, nie. Dobre
było i miłościwe.
I oto lipa odemknęła się. Wyszło z
niej leśne stworzenie: małe,
kudłate, brodate. Prowadziło to na
powódkach konia, a koń był srebrem
srebrzysty jak miesiąc na niebie.
I leśne stworzenie powiada:
— To koń dla tego syna, który miał w
dzisiejszą noc stróżować.
I stworzenie cofnęło się, lipa się
za nim zawarła i znów tylko pobladłe
gwiazdy mrugały na niebie, mały
wiatr liśćmi kołysał, a świt szedł
coraz jaśniejszy i chłodem dmuchał.
Syn
przetarł oczy.
— Sen taki miałem czy co?
Ale nie sen to był. Przecie
niedaleczko lipy stał koń srebrzysty
i patrzył w jaśniejącą dalekość
wschodu.
Nie zbladł jak gwiazdy, srebrzył się
jednako, aż światło od niego biło.
Gdy słońce nad ziemią się ukazało,
syn wstał z kamienia, na którym całą
noc przesiedział, pokłonił się ojcu
z nowym dniem, konia zabrał do
stajni, podsypał mu owsa i poszedł
do chaty.
— Bracie, hej, bracie, wstawaj!
Idźżc do stajni i obacz, jakiego
konia ci pan ociec przysłali.
Szczerym srebrem błyszczy jak
miesiąc.
Zerwał się najstarszy, zerwał się i
piecuch i pobiegli do stajni konia
oglądać. Dziwu też to było, dziwu —
na całą wieś.
* *
*
Nastała druga pusta noc.
Powinien teraz przy trumnie ojca
stróżować syn średni, ale ten średni
powiada:
— Okrutnej ograszki dziś dostałem.
Trzęsie mnie i trzęsie, dechu złapać
nie mogę. Co prędzej trza mi za piec
włazić. Ani gadania, cobym zdolił tę
noc na zimnie przesiedzieć. Tdź ty,
leniu, za mnie pod lipę.
I najmłodszy znów poszedł.
I znów się zacudował w tej nocy
cichej a niespokojnej. Zbałwanione
obłoki płynęły niebem, raz zalatując
gwiazdom srebrne oczy, raz
odkrywając je.
A po ziemi od obłoków płynęły cienie
rozlotne: to pierzchały na boki, to
znów się jawiły i znów przepadały,
niby w jakiejś trwożnej ucieczce czy
swawolnej zabawie.
W dalekich siołach poszczekiwały
psy.
A podniebiem, nad głową syna, raz
wraz przepływała chmura odmienna od
innych. Była cała drżąca od trzepotu
i była szumiąca od pracy skrzydeł i
dźwięczała przytłumionym krzykiem.
Ku południowi płynęła.
Chmura ptaszkowa. Na wyraj.
Gdy trzecie kury przepiały, na
wschodzie niebo zaczęło blednąc z
mroków i powoli różanością nasiąkać.
Znów od lasu przeciągnął wiew ni to
pocieszenie, ni to użaleństwo
niosący. Zaszeleściło tajemniczo
tysiąclistowie na lipie.
I drzewo cichuśko rozwarło się.
Z wnętrza wybłysnął złoty blask.
W blasku tym wygramoliło się ono
leśne stworzenie maluśkie, kudłate i
brodate.
Za powódki prowadziło ono konia.
Koń był złotem złocisty.
I
ono powiada:
— To koń dla tego syna, który miał
drugą noc stróżować.
I leśne stworzenie cofnęło się.
Weszło do środka lipy i lipa się za
nim zawarła. A złoty koń został.
Świecił i błyszczał, że zdało się —
ognisko pod lipą płonie. Uderzyła
złota łuna od konia w otwarty
wyglądek. Obudził się leń, doskoczył
do wyglądka i woła:
— Widzita, narody, i mnie ociec dali
konia! Złotego! Barzej mnie lubili
jak ciebie, boś ty jeno srebrnego
dostał!
Na te słowa i starszy zerwał się z
posłania. Doskoczył do okienka i
hałasi:
— Niedoczekanie twoje, byś miał
piękniejszego konia dostać niżeli
ja. Przecież jestem starszy,
przecieżem pierworodny, dla mnie co
najlepsze.
Wyskoczyli obaj na dwór. I do
najmłodszego:
— Dla kogo ten koń? Gadaj prawdę!
— Dla tego, kto miał drugą noc
stróżować.
— A któż konia przyprowadził?
— Leśne stworzenie, taki-ci-dziadek.
— Jakiż on był?
— Malućki, kudłaty, brodaty.
— Zarutko polecę do lasu go szukać!
A niech go znajdę — to nabiję! Dla
mnie należny jest złoty koń, bom
najstarszy, bo na dziedzictwie tu
ostanę!
— A nieprawda! Dla mnie, bom ja go
dostał!
Jeden brat złapał za powódki z lewej
strony, drugi z prawej i nuż się
tarmosić i odpychać, i kułakować.
W tejże chwili ukazało się słońce —
świeże było, czerwone, rosą obmyte.
Najmłodszy syn wstał z kamienia,
pokłonił się ojcu w domowinie z
nowym dniem i poszedł na strych w
sianie się tam ździebko przespać.
tyz sp sfc
Nadeszła trzecia noc — ostatnia.
Starsi bracia mówią:
— No, ta noc przypada na ciebie,
głuptasie.
— Na ciebie leniu.
— Jakiego też konia tobie ociec
podaruje? Pierwszy był srebrny,
drugi złoty. To musi ten trzeci
będzie brylantowy.
Najmłodszy nic się na to nie ozwał,
zabrał kożuch i poszedł pod lipę. A
najstarszy brat do średniego mówi:
— Jeśli będzie brylantowy, to będzie
dla mnie. Ty sc weźmiesz złotego, no
a srebrny będzie dla głuptaka.
— Szkoda dla niego i tego.
— Szkoda, bo szkoda, ale skoro taka
wola ojca, coby każdy z nas od niego
konia miał, no to — niech se go ma!
— Ano, niech go ma — westchnął
średni i wlazł za piec. I stamtąd
już powiada:
— Ale włosie z grzywy i ogona
srebrnego obetnę dla siebie.
— O... o... wszyćko dla ciebie! Ty
se bierz ogon, a ja grzywę.
Średni chciał się jeszcze targować,
ale już nie poradził, bo okrutnie
był śpiący. Zaraz też zachrapał. A i
najstarszy mu do wtóru.
I tak se oba lenie śpią, a
najmłodszy przy domowinie ojca
siedzi.
Zmęczony jest, boć to przecie
trzecia noc niespana, a w dzień mało
co ma czasu, by się dorwać do
odpoczynku. Ale rad, że wolę ojca
wypełnił.
Ta noc była ostra, jakby wszelkiej
żywiźnie chciała przypomnieć:
„Bądź gotów! Wyszłam już ze swego
legowiska i idę ku tobie — ta, co
niesie mróz, lód i dujawice".
Niebo się iskrzyło, jakby je kto
brylantami nabił. A miesiąc od
wschodu podnosił się i szedł ku
gwiazdom. Promienisty był i
błyszczący, niby ze szczerego srebra
ukuty.
Przypomniały się chłopcu dziecińskie
zagadki:
Jest jedna matka, co ma dwoje
dzieci. Syn błyszczy złotem, córka
srebrem świeci.
— juści. Takaś ty, nocko, taka.
Srebrem świecisz.
A i ta zagadka o niebie gwiaździstym
a księżycowym:
Leży bochen miedzy grochem. Choćbyś
ten groch liczył całe życie, nie
zliczysz go należycie.
— Hej, nie zliczyć was, gwiazdeczki,
nie zliczyć. Ten by was jeno
zrachował, kto by was tam kładł.
Spojrzy chłopiec po łące, a tam już
każde ździebełko trawy rosy
obwiesiły. Iskrzą się tam one
niezgorzej od gwiazd. Aż się w
oczach mieni. Nade dniem każda w
lodową krupkę się zetnie. Toć to
przecie już połowa października, do
Urszuli niedaleko. I znów mu się
przypomniała dziecińska zagadka:
Szła Urszula po łące, rozsnuła pereł
tysiące. Miesiąc wiedział — nie
powiedział. Słonko wstało —
wyzbierało.
— Powyzbiera was słonko po jednej
rosince, po jednej. Powyzbiera do
czysta. I trzecia noc minęła.
Ku dniowi się miało. Zorza powoluśku
rozpłomieniała się na wschodzie. W
blasku jej każda kropla rosy stała
się migotliwym rubinem.
Pobudzili się bracia.
Dalejże obaj do wyglądka i patrzą,
czy też leśny dziadek i dla
głuptaska konia przywiedzie. I jaki
ten koń będzie.
Wychylają się, jeden przez drugiego
wykrzykuje:
— O rety! Patrzaj, patrzaj, lipa się
odmyka!
— Wyłazi... malućki, kudłaty,
brodaty!
— Na powódkach coś prowadzi!
— Mierzynka... Białą płachtą go
nakrył czy jak? Koń wcale nie
błyszczy się.
— A co ma błyszczeć! Zwyczajna
szkapa.
— Siwy... boki jakieś ma opuchłe.
Świeżej koniczyny objadł się czy co?
— Nie pożyje on ta długo, rozpuknie
się.
— Trzeba by go wziąć do galopu, coby
się zgrzał, toby mu może te boki
opadły.
— Prawic podjezdek dla głuptaska.
— Prawie dla niego.
— To ci się dosłużył! Cha-cha-cha...
Naśmiali się, naśmiali z bratowego
wierzchowca i poszli dalej spać. Co
tam leśny dziadek bratu prawił —
wcale nie byli ciekawi słuchać.
A leśne stworzenie przyprowadziło
chłopcu mierzynka i mówi:
— To konik dla tego, który miał
trzecią noc stróżować.
— To znaczy się dla mnie!
— Dla ciebie. A to bat. Jak na konia
wsiądziesz, a zamyślisz sobie, co
chcesz, a z tego bata strzelisz i
powiesz:
Na moje rozkazanie niech się ta
rzecz stanie
— to ci się zaraz zamyślenie spełni.
— Prawdę to mówicie? Nic dworujecie
sobie ze mnie?
— Szczerą prawdę mówię. Masz to
powiadać ku wschodowi słońca obrońcy
i żeby cię nikt nie słyszał.
I
leśny dziadek wrócił do lipy, a
mierzynek został.
Postał chłopak, podumał...
westchnął. Prawda to czy nieprawda?
— Ano, obaczym. Ale to dobrze, com
przy domowinie oćca trzy noce
stróżował, jako ociec żądali.
Przyjrzał się konisiowi. Nieduży
był, siwek, grzywa bujna, ogon do
samej ziemi.
Zaprowadził mierzynka do stajni,
wysypał mu do żłobu owsa, za drabinę
nałożył siana, napoił go.
Bat utaił w stodole pod snopkami, a
sam poszedł na strych przespać się.
Na odwiecierz synowie pochowali ojca
na żalniku, dla rodziny i sąsiadów
wyprawili pogrzebiny i zaczęło się
dawne życie: najstarszy chwalił się,
średni jadł i spał, najmłodszy
pracował.
Daleko, daleko od zagrody trzech
braci było królestwo, a królestwem
tym rządził stary król.
Niedobry to był pan, nie dbał o swój
naród.
Wszystkie sprawy prowadzili
urzędnicy, jako chcieli.
Gdzie się trafił starosta ludzki —
tam i chłopi mieli dobrze,
mieszczaństwo było zamożne i drogi
były w porządku, i o rozbojach nie
wiedziano. Ale gdzie się trafił
starosta nicpoń — tam dla
narodu wielkie było uciemiężenie.
A
króla nic to nie obchodziło. A król
jeno pił, jeno z gośćmi się
zabawiał, jeno uczty i wyprawy
łowieckie urządzał.
Dla własnego dziecka nawet był
okrutny.
Miał córkę piękną, młodą, dobrą, dla
narodu miłościwą — to ją umyślił
wydać za mąż za starego księcia,
pijaka i hulakę, przyjaciela swego,
jako że był bogaty i miał piwnice
pełne beczek przedniego wina.
Biedna królewna nadaremnie błagała,
prosiła, do nóg ojcu upadła, by jej
tak haniebnie nie sprzedawał. Król
upierał się przy swoim.
I postanowił upór królewny złamać.
Zwołał z całego kraju garncarzy i
kazał im z gliny ulepić, a potem
ogniem na skorupę wypalić górę
wysoką aż hen... hen... pod same
obłopki.
Ulepili, wypalili. Skorupka
błyszczała w słońcu jak szkło.
Na górze kazał cieślom zbudować dla
królewny zamek — więzienie.
Praca to była a praca!
Im
góra wznosiła się wyżej, tym więcej
drabin trzeba było ze sobą wiązać,
by glinę na wierzch wynosić, by
drzewo na budulec zameczku wciągać.
Na końcu to już tysiąc drabin stało
jedna nad drugą.
I po tym tysiącu weszła królewna na
ową szklaną górę do swego więzienia.
A na rozłącznem z córką król
powiedział:
— Będziesz tam siedziała dotąd,
dopokąd się nie namyślisz. A gdy się
już z dobrej woli zgodzisz księcia
poślubić, to dasz znak: zaślesz
przez orła pierścień.
I jeszcze dorzekł urągliwie:
— A jak chcesz męża młodego i serca
rycerskiego, to niechaj rycerstwo
cię dobywa. Kto na górę do ciebie
czy własną mocą wylezie, czy na
koniu wyjedzie — ten może cię
poślubić.
Sam klucznik królewski odprowadził
królewnę na szczyt szklanej góry i
na złoty klucz w zameczku ją
zamknął.
A gdy zszedł, wszystkie drabiny
ściągnięto w dół i spalono.
I została królewna samotna w zamku
na szklanej górze pod obłokami.
Wichry ją jeno odwiedzały, gromy
jedynie do niej gadały, obłoki jeno
zaglądały do jej okienek, a
miłosierne słońce ją ogrzewało.
Każdego poranka wyuczony orzeł
zanosił królewnie pożywienie.
Mijały dni, tygodnie i miesiące...
Orzeł powracał zawsze z pustym
dziobem.
* * *
Hej, ani sokołowe skrzydła tak
prędko by w cztery strony świata nie
zaleciały, jak zaleciała wieść o
przyrzeczeniu króla.
Kto na szczyt szklanej góry bądź
dojdzie, bądź dojedzie, ten królewnę
za żonę dostanie!
Dopieroż ze wszystkich krain ruszyli
ochotnicy.
Jechali królewicze z całym dworem, z
namiotami, ze służbą i wozami
żywności dla ludzi i koni.
Jechały bogate drużyny książęce i
skromniejsze poczty rycerskie.
Jechali rycerze samotrzeć, jechali
samowtór z pachołkiem jeno. Jechali
w pojedynkę. Prowadzili zapasowe
konie, że to jak jeden wierzchowiec
ze szklanej góry stoczy się i
zabije, to drugiego śmiałek
dosiądzie.
Za rycerzem Jaśkiem z Boguradowa stu
pachołków sto luźnych koni wiodło, a
każdy koń miał złote podkowy, by
zdolen na szklanej ścianie góry sam
sobie stopnie wyrąbywać.
Poszła o nim w świat piosenka:
Sto konisiów Jaśko miał, sto
konisiów kować dał.
Dla każdziutkiej podkowy złoty dukat
gotowy.
Gdy po moście stąpały, szczerym
złotem brzękały.
Tak to jechano przeróżnie.
Bogato i ubogo, zadzierżysto i
skromnie, wesoło i w zadumie. Jedni
tętnili gwarno, hucznie, z kapelą —
inni sunęli cicho niby cienie.
Jak weselnicy i jak pielgrzymi.
Ruszyli też bracia z zagrody pod
lipą, ci starsi. Ruszyli Ciszkiem,
utajonkiem, żeby się najmłodszy z
nimi nie wybrał.
Bo
jakżesz! Jeden na srebrnym koniu,
drugi na złotym, a ten się będzie za
nimi wlókł na mierzynie i „bracie"
do nich gadał!
Niech ta gospodarki pilnuje!
Wiedział najmłodszy o tych
wyprawach, ale się w drogę nie
naglił. Przody pole chciał obrobić.
I dopiero gdy zagony zaorał,
zabronował i obsiał, dopiero gdy nad
zasiewami już jeno słonku a
deszczowi zdał gazdowanie — dopieroż
wtedy do drogi się zebrał.
O świtku umył się i ubrał ochędożnic
w białą siermięgę. Mierzyna ze
stajni wyprowadził i jako siodło
worek mu na grzbiecie powrózkiem
przytroczył, czarodziejski bat spod
słomy wygrzebał i, obrócony ku
wschodowi, czekał.
A gdy się słonko zza ziemi ukazało,
na konia wskoczył, z bata strzelił i
te słowa wyrzekł:
Na moje rozkazanie
niechaj się ta rzecz stanie! Żeby mi
się wywinęła ścieżka.
do królewny,
co na szklanej górze mieszka.
Zaraz się też przed nim rozciągnęła
drożyna równa i biała, jakby kto
kawał płótna rozwlókł.
A dłużachna! Hen... hen... hen...
Biegła łąką zieloną i rolą czarną, i
ugorem płowym, i puszczą szumiącą, i
stepem szerokim... w dalekość
daleką, aniś jej końca dowidział.
Nie błądził najmłodszy, ludzi o
drogę nie pytał, jego własna drożyna
go wiodła.
Jechał, jechał, mierzyna po rowach i
miedzach popasał, sam się ubogo
czarnym chlebem z domu zabranym
pożywiał.
Aż i do szklanej góry dojechał.
* * *
Szklana góra w słońcu błyska jak
słup ognisty. Zameczek na szczycie
to jawi się oczom, to znika, bo raz
wraz obłoki bądź zakrywają go, bądź
odsłaniają.
A pod szklaną górą ludzi jak mrowia!
Jedni w namiotach mieszkają, drudzy
w skleconych z gałęzi kleciach przed
spiekotą się kryją, a inni jeszcze
wprost pod gołym niebem koczują.
Hej, niejedna tu już mogiłka
wyrosła! Nad niejedną młodą głową
śmiałka muraw-ka już tu się chwieje.
Nie lak łatwo na szklaną górę
wyjechać, nie tak łatwo królewnę
uwolnić!
W powietrzu kruki i wrony krążą,
kraczą:
— Na żer! Na żer!
Zlatują się na padlinę końską. Wiele
wierzchowców już sobie głowy
roztrzaskało ze szklanej góry
spadając. I co dzień nowego padła
przybywa.
Ale to innych śmiałków nie
przestrasza.
Każdy myśli:
„Może ja dojdę?"
„Może mnie się poszczęści?"
„Może dla mnie ta królewna
przeznaczona?"
Kusi ich, nęci obietnica króla,
obietnica ożenku. Król syna nie ma.
I koronę, i wszystką ziemię córce
musi zostawić.
A któż by nie chciał nad wielkim
krajem panować?
Ale są i tacy, których nie bogactwa
królewny skusiły. Są i tacy, którzy
z poża-łunku nad królewną tu
przybyli.
Sama jedna pod chmurami... Głosu
ludzkiego nic słyszy, zieloności
ziemi nie widzi.
A jest młoda i dobra. Niejeden z
mieszkańców tego kraju wspomina, jak
się za skazańcem do ojca wstawiała,
jak więźniom Ciszkiem słała
pożywienie i słowo pociechy.
Jakże jej tu nie żałować!
Jakże nie pragnąć jej wybawić z
okrutnego więzienia i od okrutnego
ojca!
Nie wszyscy na koniach wspinają się
w górę.
Są tu i tacy, co sobie jeno ufają.
Są i tacy, co śmiałkują się własną
mocą wy-leźć na szklaną górę.
Przytraczają sobie do rąk i nóg
pazury z ubitych orłów i na nich pną
się w górę. Ale nikt jeszcze nawet
do połowy góry nie doszedł, nie
dojechał.
Co dnia dziesięciu dzielnych
młodzieńców kolejno na górę się
wspina. Każdemu z nich król daje
zloty klucz i urągliwie mówi:
— Jak już będziesz na wierzchowinie
góry, to se tym kluczem bramę
zameczku otworzysz i podasz
królewnie zrękowinowy pierścień.
I co dnia dziesięć razy klucz z
żywej lub, co częściej, z martwej
ręki odbiera.
Próbował już najstarszy brat
wjechać.
Srebrny koń na sto prętów w górę
szklaną ścianę srebrnymi nogami
porąbał — ale wyżej nie dał rady.
Zesunął się. Zaraz się przecie
zerwał i ku zachodzącemu księżycowi
pocwałował.
A brat pognał za nim, by mu nie
zginął.
Próbował i średni brat wjechać.
Złoty koń na dwasta prętów w górę
szklaną ścianę złotymi nogami
porąbał — ale wyżej nie dał rady.
Zesunął się. Zaraz się przecie
zerwał i ku wschodzącemu słońcu
pocwałował.
A brat pognał za nim, by mu nie
zginął.
Pewnego dnia na odwieczerzu
przyjechał pod szklaną górę
najmłodszy brat.
Przyjechał na swym mierzynie
siwku-białogrzywku, na worku
parcianym, w siermiędze chłopskiej.
Takiego tu jeszcze nie widziano!
Jeszcze patrzą na niego ze
zdziwieniem, drudzy śmieją się i
drwinkują, a jeszcze inni wołają:
— Laboga, chłopaku, po coś się tu
przycłupał! I ty myślisz szklaną
górę dobywać?
— Ano, myślę.
— A toż nic bądź szalony! Patrz,
jakie tu wspaniale konie: a to
dzianety tureckie, a to pustynne
araby, a to ze stepów madziarskich
konie jak wichry — a przecie żaden z
nich dotychczas szklanej górze nie
dał rady, a ty, na tym podjezdku!...
— A spojrzyj, jakie tu rycerstwo!
Przy namiotach pozatykane żerdzie, a
na nich wiszą tarcze.
Na tarczach wymalowane godła. To
znaki herbowe.
To Ciołek, a to Koźlarogi, a to Rawa
— panna na niedźwiedziu, a to Trąby,
a to Szreniawa... Tyle starych rodów
rycerskich synów tu swoich przysłało
i żaden z nich szklanej górze rady
dać nie może, a ty, chłop od pługa,
myślisz...
— Ano, myślę.
— Był tu taki, co miał srebrnego
konia, i był taki, co miał
złotego... „Pewnie to moi bracia" —
miarkuje najmłodszy, więc pyta:
— A co się z nimi stało?
— I oni pospadali.
— Zabili się?
— E, nie. Telo, co konie im uciekły,
to pognali za nimi.
— Widzisz: srebrny koń, złoty koń na
górę nie wylazł, a ty chcesz na tym
ko-nisiu...
— Ano, chcę.
— E, co tu z głupim gadać.
Został najmłodszy i na posługach
przy koniach rycerskich się krząta.
Wyręczają się nim dworzanie. A to
konie do wodopoju zaprowadzi, a to
je w rzece wypławi, a to zgrzebłem
do blasku wyczyści, a to im wstążki
czerwone od uroku w grzywę powplata.
Ma za to pożywienie i ciepłe miejsce
przy ognisku do spania. A dla siwka
ma owies i siano.
Minął dzień jeden, drugi i trzeci...
Aż
nadeszła kolej najmłodszego.
Przed nim dwóch rycerzy na górę się
wdzierało. Heroldowie na trąbach
trąbili, wyjazd ich na górę
oznajmiali. Złoty klucz sam król im
podawał.
T sam z ich zaciśniętych, martwych
garści potem go zabierał...
Teraz kolej na chłopka.
Najmłodszy mierzyna pod górę
przyprowadził i przed królem się
skłonił, że to niby i on o klucz
prosi.
Roześmiał się król.
— To ci zalotnik dla królewny! Ale
coby nie mówili, żem niesprawiedliwy
— naści klucz i tobie.
Wylegli ludzie ze wszystkich
szałasów, pozrywali się od ognisk,
porzucili misy z nie dojedzonym
śniadaniem i pod szklaną górę!
Jakże sobie ten podjezdek będzie
poczynał?!
Poszły nawet zakłady.
— Więcej jak trzy pręty nie
sforsuje.
— No, stawiam na pięć.
— Niechaj będzie. Jak do pięciu
dojdzie — dostaniesz ode mnie kwartę
wina, jak nie dojdzie — pięć batów.
— Ale na kobierczyku!
— To się wi. Szlachcica nie godzi
się bić inaczej.
Wszyscy się już zbiegli. Uciszyła
się ciżba. Powyciągali szyje,
patrzą, patrzą... Najmłodszy brat na
siwka wskoczył, ku wstającemu słońcu
się obrócił, z czarodziejskiego bata
strzelił i niegłośnym głosem mówi:
Na moje rozkazanie niechaj się ta
rzecz stanie! Żebym zajechał na
szklaną górę, żebym uwolnił
królewską córę.
I patrzcie! Staje się dziw nad
dziwy!
Od boków siwka podnoszą się
skrzydła. Rosną na lewo i na prawo,
rosną w górę. Już są tyle, co
skrzydła bocianowe, już tyle, co
orłowe... już tyle, co śmigi
wiatraczne.
Zamachnął siwek skrzydłami raz —
czapki ludziom z głów pospadały.
Zamachnął drugi raz — kurzawa się
podniosła, żcs' przez chwilę świata
nie widział.
Zamachnął trzeci raz — lasy
zaszumiały, sosny jako trzciny się
przygięły, świerki z korzeniami z
ziemi powywierały.
I oderwał się siwek ze swym jeźdźcem
od ziemi, i podniósł się na
skrzydłach w górę... w górę...
hen... Zmniejszał się ludzkim oczom,
zmniejszał. Już nieduży się widzi —
jak łabędź, już mały — jak
skowronek, już maluśki — jak
muszka...
Aż i zginął do cna w obłokach.
Stanął junak na szczycie szklanej
góry, złotym kluczem zamkową bramę
otworzył, królewnie się pokłonił.
— Zbieraj się, królewno, ze mną na
ziemię, boś już wolna!
Dopieroż królewna w białe rączki
zaklaskała, z radości aż zapłakała i
rzuciła się chłopcu na szyję.
— O, mój ty najmilszy! Żoną twoją
zostanę. Królestwo ci pod panowanie
oddam, boś musi największy z
największych śmiałków, skoroś ty
tylko na szklaną górę dojechał.
I siadła królewna na skrzydlatego
siwka, i na ziemię oboje sfrunęli.
A na ziemi stali precz jeszcze
ludzie z rozdziawionymi gębusiami,
bo od tego dziwu jakby skamienieli.
Zaś stare, okrutne królisko, że to
od rana już antałek mocnego wina
wyżłopał — nie podniósł się więcej z
tronu. Jak zobaczył, co chłop
siermiężny do królewny doleciał —
tak go zła krew na śmierć zalała.
Ale nikt go nie żałował.
|