ALABASTROWA RĄCZKA
Do pewnej wioski przyszli dwaj żołnierze, którzy ukończyli służbę w wojsku i szukali pracy. Jeden z nich miał jeszcze dość sił i zdrowia, ale drugi, nieborak, był już starym inwalidą, chłopi tylko z litości przyjęli go do siebie.
Nastała zima, kobiety schodziły się razem wieczorami i przędły. Rade były, kiedy oni obaj zaglądali do nich, bo ten stary umiał piękne baśnie i awanturnicze opowieści, a ten drugi powtarzał żarciki i różne łotrowskie kawały, których nauczył się w wojsku. Kobiety zanosiły się od śmiechu.
Była między nimi pewna dziewczyna, już niemłoda, spodobała się wesołemu wojakowi. Co prawda miała tylko małą chatkę, nic więcej, ale wojak pomyślał: "jest gospodarna i zręczna, ja zarobię, ona dorobi i zaoszczędzi, będziemy mieli dach nad głową i jakoś sobie poradzimy".
Pobrali się. On służył, ona chodziła na wyrobek, żyli zgodnie i szczęśliwie. Ucieszyli się, kiedy przybyła im córeczka, Zuzanka. Z każdym rokiem rozkwitała coraz ładniej. A takie to było miłe dziecko, ze coraz to do innej chaty zapraszano ją na obiad.
Kiedy podrosła, pomagała w pracy, komu tylko mogła. Wszyscy ją lubili. Ale Zuzanka najbardziej pokochała Marcina, starego kolegę ojca, i on też za nią świata nie widział. Dla niej to przede wszystkim zbierał dzieci na leśnej polanie i opowiadał im długie, piękne baśnie czarodziejskie.
Zuzanka najchętniej biegała i śpiewała po lesie, po łąkach i polach. Niedaleko wioski stał opuszczony, stary zamek, mury miał porośnięte mchem. Zuzanka lubiła siadywać między tymi murami. Plotła tam wianki i śpiewała.
W głębi, obok ruin kaplicy zamkowej, znajdowały się groby tych, którzy mieszkali tu przed wiekami. Nikt już o nich nie pamiętał, jaszczurki wygrzewały się w słońcu na omszałych, kamiennych płytach i słowiki kląskały w gęstwinie. Tylko Zuzanka dbała o te groby. Jej dziecinne rączki układały na nich wianuszki, potem dziewczynka odmawiała „Ojcze nasz" za dusze tych, co spali tutaj snem wiecznym.
Tak minął jej piętnasty rok.
Nastał czerwiec, przyszła wigilia świętego Jana, kiedy to młodzież pali po górach ogniska.
Zuzanka pobiegła pierwsza na wzgórze zamkowe i przygotowała gałęzie. Z dołu dolatywały do niej piosenki, okrzyki i śmiech młodych, którzy schodzili się na Sobótki.
Kiedy się zeszli, wzięli się wszyscy za ręce i śpiewali, potem skakali przez ognisko. Wtem Zuzanka potknęła się o coś. Schyliła się i podniosła jakiś biały przedmiot. Obejrzała go przy ognisku. Była to mała rączka wyrzeźbiona w alabastrze.
— Rzuć ją i podepcz — wołali inni — to pewno jakieś czary.
— Nie, nie depcz tego — upomniał ją stary żołnierz, który przykuśtykał na wzgórze za młodymi. — Tu jest dziurka do przewlekania, noś tę rączkę na szyi na tasiemeczce, przyniesie ci szczęście.
Ognisko dogasało, młodzi zbierali się iść z powrotem do wsi. Ale Zuzance nie chciało się jeszcze wracać do dusznej izby i namawiała koleżanki:
— Noc taka ciepła, księżyc świeci, chodźmy na zamek!
— Co ci strzeliło do głowy — obruszyły się — to ty nie wiesz, że w noc świętojańską czarownice kręcą się wszędzie i knują?
Zuzanka nie dała się jednak zastraszyć. Niby to poszła z innymi, ale po drodze zawróciła nie zauważona. Usiadła między murami zamkowymi na darni i patrzyła w niebo tak pełne gwiazd, że aż jej się oczy mrużyły.
Wtem usłyszała w dali piękne granie. Zasłuchała się oczarowana, a tu muzyka się zbliża, ukazują się światła we wrotach zamkowych. Wychodzi odświętnie ubrana kapela, za nią pani i pan w kosztownych szatach i złotych koronach. Dalej idą dworzanie parami, śliczne panny i młodzieńcy, wszyscy paradnie odziani. Po bokach słudzy z płonącymi pochodniami.
Obeszli zamek dookoła i zbliżyli się do Zuzanki. Śliczna p^ni skinęła na nią paluszkiem. Zuzanka nie zawahała się ani chwili, | podbiegła do niej, a pani wzięła ją za rękę i prowadziła dalej.
Wtem w murze otworzyła się brama, kamienne schody wiodły za nią w dół. Wszyscy tam weszli, blask pochodni chwiał się i sunął po sklepieniach podziemnego przejścia.
Za tym przejściem Zuzanka zobaczyła wspaniały ogród, nad którym słońce świeciło jak we dnie. Pośrodku ogrodu stał biały, alabastrowy zamek, błyszczał na nim złoty dach. Dookoła kwitły przeróżne krzewy i rabaty kwiatowe, gałęzie drzew uginały się od owoców, a między nimi lekki wietrzyk roznosił zachwycające wonie, które Zuzanka wdychała pełną piersią.
Otworzyły się złote drzwi alabastrowego zamku i cały orszak wszedł tamtędy do wnętrza, tylko pani z Zuzanką została w ogrodzie. Zaprowadziła ją do mirtowego krzewu, urwała z niego długą gałązkę. Zrobiła z niej wianuszek, włożyła go Zuzance na głowę i powiedziała:
— Dostałam od ciebie wiele wianuszków, teraz weź ten ode mnie na pamiątkę. Jutro przyjdź z ojcem na zamek, niech ojciec kopie tu, gdzie teraz stoimy. Nie mówcie nikomu o tym, co znajdziecie.
— Tylko mamie i staremu Marcinowi, dobrze? — poprosiła Zuzanka.
Pani się uśmiechnęła.
— Dobrze — powiedziała — ale nikomu więcej, pamiętaj! I nie zostawajcie dłużej w tej wsi, przenieście się gdzie indziej.
Pani wzięła znowu Zuzankę za rękę i odprowadziła ją podziemnym przejściem do starej bramy, a tam skinęła jej białą rączką na pożegnanie i odeszła do zamku. Biała dłoń pani wydała się dziewczynce zupełnie podobna do tej alabastrowej rączki, którą nosiła na szyi. Kiedy Zuzanka wróciła do domu, schowała mirtowy wianuszek pod poduszkę i zaraz usnęła. Rano opowiedziała rodzicom o swojej przygodzie.
— To był chyba sen — zastanawiał się ojciec.
— Może — szepnęła Zuzanka.
Wtem przypomniała sobie mirtowy wianuszek i zawołała:
— Zaraz się przekonam, czy to wszystko widziałam naprawdę, czy mi się tylko śniło!
Podbiegła do łóżka, sięgnęła pod poduszkę — a tam leżał wianuszek, ale nie mirtowy, tylko szczerozłoty. Zdumieni rodzice obejrzeli go i popatrzyli po sobie. Ojciec wstał z ławy i chwycił łopatę. Oświadczył stanowczo:
— Prowadź mnie na to miejsce, Zuzanko, idziemy na zamek.
— Poczekajcie trochę — radziła matka. — Pełno ludzi pracuje w polu o tej porze. Będą ciekawi, po co idziecie na zamek, a pani przecież kazała, żeby nikt o niczym nie wiedział. Poczekajcie do południa, aż ludzie wrócą do wsi na obiad.
Tak zrobili.
Od głównej bramy zamkowej Zuzanka poprowadziła ojca w bok, tam gdzie szła z książęcą drużyną. Znaleźli pomiędzy krzewami niski murek i w nim furtkę, która w nocy stała się wejściem do podziemia. Przeszli tamtędy i zobaczyli okrągły podwórzec zarośnięty gąszczem krzaków i zielska.
— Tu stał mirtowy krzak, obok tego drzewa, tylko w nocy drzewo nie było takie wysokie i grube — powiedziała Zuzanka. — Zapamiętałam dobrze to miejsce. O, patrz, tato, tu nawet jest podobny mały krzaczek, może to prawnuczek tamtego?
Ojciec zaczął kopać. Zaledwie zdjął warstwę ziemi, łopata stuknęła o wieko skrzynki okutej żelazem. Była taka ciężka, że nie mógł ruszyć jej z miejsca. Ale gdy tylko Zuzanka dotknęła jej alabastrową rączką, skrzynka dała się podnieść z łatwością. Zasypali dół i obłożyli go kamieniami, żeby nie było znać, a skrzynkę ponieśli razem do domu boczną drogą o zmierzchu, tak że nikt ich nie widział.
Skrzynka była pełna złota. Stali się bogatymi ludźmi. Ojciec naradził się z żoną i poszedł po starego inwalidę. Pokazał mu skrzynkę i opowiedział, skąd ją mają.
— Słuchaj, Marcinie — dodał na zakończenie — nam kazano opuścić tę wioskę, więc musimy się stąd wyprowadzić. Ale oboje z żoną bardzo byśmy się cieszyli, gdybyś ty zamieszkał w naszej chatce i rozporządzał się w niej, jakby była twoja. Zostawię ci też trochę gotówki, nie odmówisz mi chyba. Przykro mi tylko, że nie możemy obdarować biedaków ze wsi, którzy nam pomagali na początku, ale pani zabroniła mówić ludziom o naszym skarbie.
— Dobrze mówiła, bo i tak pełno będzie gadania, jak się wyprowadzicie.
I rzeczywiście ludzkie języki miały co mleć już od następnego ranka. Wczorajszy żołnierz przybłęda, we wsi wzięty za parobka, dzisiaj kupuje na jarmarku wóz i parę koni, osadza kamrata w żoninej chałupie, a sam z rodziną przenosi się do miasta, do wynajętego mieszkania. Skąd wziął na to pieniądze? Jedni winszowali, inni zazdrościli — jak to na świecie bywa.
Obok mieszkał bogaty gospodarz, taki zawistny, że byłby innym skąpił światła słonecznego, gdyby mógł. Żonę miał podobną do siebie. Ta nie wytrzymała i pobiegła na zwiady. Wypytywała przymilnie:
— Powiedzcie no, sąsiadko, co to się u was dzieje. Winszuję wam, winszuję! Pewno odziedziczyliście majątek po jakim krewniaku ?
— Co mamy, to przez alabastrową rączkę, którą córka znalazła, to ta rączka przyniosła nam szczęście — odpowiedziała matka Zuzanki. — Więcej wam nie powiem, bo mi nie wolno. Tamta badała jeszcze i nagabywała, ale nadaremnie.
— Postarałbyś się jakoś o tę alabastrową rączkę — radziła swemu mężowi. — Zuzanka głupia jeszcze i niedoświadczona, mógłbyś rączkę od niej wycyganić. Albo zaczaiłbyś się gdzie na dziewczynę i zabrałbyś siłą, zanim by się opatrzyła i poznała, kto wziął. Zazdrośnikowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
Tymczasem Zuzanka i jej rodzice spakowali na wóz swój niewielki dobytek. Zuzanka powiedziała:
— Tato, matuś kochana, pójdę jeszcze na zamek choć na chwilkę, żeby się z nim pożegnać.
— Idź, córuś, ale wracaj prędko — zgodzili się.
Sąsiad śledził Zuzankę i zobaczył, że idzie na zamek sama jedna. Skradał się ukradkiem za nią. Wtem patrzy, a tu z bramy zamkowej wyskoczył jakiś koń, galopując minął dziewczynkę i pędzi ku niemu. Chłopu się wydało, ze to jego własny, więc zawołał zdziwiony:
— Toż to moja Łysa! Co za czart wypuścił ją ze stajni i przygnał aż tu, na zamek?
Dopadł konia i chwycił go za grzywę — wtem koń odbił się kopytami od ziemi i porwał chłopa pod obłoki... Co się z nim stało, nie wiadomo. Do wsi nie wrócił już nigdy.
Zuzanka z rodzicami zamieszkała w mieście. Uczyła się teraz różnych rzeczy: pięknego czytania i pisania, haftu, a nawet gry na harfie. Po trzech latach wyrosła z niej prześliczna, mądra panna, wielu młodzieńców o nią się starało. Ona wybrała sobie pewnego szlachcica, który najwięcej się jej podobał, i wyznaczono dzień ślubu.
W pięknej, białej sukni z welonem, w złotym wianku mirtowym — no i oczywiście z alabastrową rączką na szyi, bo to była jej najmilsza pamiątka — jechała Zuzanka do kościoła na ślub, a z nią rodzice i pan młody, dalej drużbowie i druhny.
Wtem podszedł do karety jakiś stary kaleka, zdjął czapkę, pokłonił się i poprosił o jałmużnę. Zuzanka zawołała na furmana, żeby zatrzymał konie, popatrzyła na żebraka i krzyknęła:
— Marcin!
W jednej chwili wyskoczyła z karety, chwyciła starego za ręce i pytała:
— Co to, nie poznajecie mnie? Przecież ja jestem Zuzanka! Przysiądźcie się do nas i opowiedzcie, co się z wami działo. Mój Boże, że też nie wiedziałam wcześniej, jak to was bieda przycisnęła!
Łzy stanęły jej w oczach. Stary popatrzył na nią rozczulony.
— E, ja tak tylko udałem żebraka, zęby popatrzyć na ciebie z bliska. Do waszej karety nie wsiądę, jam przecie mizerak, a ty teraz jaśnie pani. Nie chcę ci zrobić wstydu przed panem młodym i jego rodziną. Ale niech ci Pan Bóg szczęści za to, żeś została taka dobra, jak dawniej.
Wtem rodzice Zuzanki także poznali Marcina. Wyskoczyli na drogę i przyłączyli się do próśb Zuzanki, aż wciągnęli starego do siebie. Widząc to pan młody pomyślał: "Serce moje nie pomyliło się, kiedy odgadło, że nie ma na świecie lepszej dziewczyny niż moja Zuzanka ani zacniej szych ludzi niż jej rodzice. Jakie to szczęście, że będę miał taką żonę".
Marcin jechał więc z nimi. Po drodze żalił się ojcu Zuzanki, że choć nędzy nie zaznał i na wsi ludzie byli dobrzy dla niego, jednak wciąż było mu tęskno za towarzyszem z wojska i jego rodziną.
— Teraz jakem was zobaczył i pogadałem z wami, będę choć miał co wspominać przez jakiś czas — zakończył uśmiechając się smętnie.
— Nie martw się, kolego — pocieszał go ojciec Zuzanki. — Już się teraz nie rozłączymy. Kupiłem całe wzgórze zamkowe z ruinami. Młodzi chcą sobie wybudować wygodny dom niedaleko starego zamku, więc będziesz miał Zuzankę blisko. A zimą, kiedy śnieg i mróz dokuczą ci w chatce, zabierzemy cię z sobą do miasta.
Tak się stało. Zacnym wieśniakom, którzy mu niegdyś pomagali, ojciec Zuzanki zwrócił wszystko dziesięciokrotnie. A kto tylko znalazł się w potrzebie, ten wiedział, że mu pomoże młoda pani z zamkowego wzgórza. Alabastrowa rączka i złoty wianek były zawsze najdroższym jej skarbem.