Ś
BAZYLISZEK
Marian Orłoń
Potwór był to
niebywale szkaradny. Do krokodyla
lub węża podobny, ale z kogucią
głową. Nie pełzał, tylko na dwóch
nogach, zakończonych sępimi
szponami, chodził. Ślepia miał
żabie, wyłupiaste i tymi ślepiami
ludzi
śmiertelnie porażał. Zamieszkiwał
ruiny spalonej kamieniczki przy
Starym Rynku w Warszawie i biada
temu, kto się w jej podziemiach
znalazł. Nikt nigdy żywy stamtąd nie
wychodził. Wystarczyło jedno
spojrzenie bazyliszkowych ślepi, by
człowiek życie postradał. Omijano
więc spaloną kamieniczkę i jedynie
dzieci, nieświadome
niebezpieczeństwa i żądne przygód,
do podziemnych czeluści zaglądały.
One też najczęściej padały ofiarą
potwora.
Nie pomagały przestrogi rodziców —
ciekawość okazywała się silniejsza
od strachu.
Przemyśliwano wielokrotnie, jak
potwora zgładzić, jak uwolnić od
niego Stare Miasto, ale nikt nie
potrafił znaleźć odpowiedniego
sposobu. Można się zmierzyć z
niedźwiedziem, choćby
najsilniejszym, można nawet tura
pokonać,
ale
jak walczyć z bestią, która na
odległość
wzrokiem poraża, do której podejść
nic można?
Kiedy jednak ofiarą stwora padła
dwójka dzieci szanowanego w mieście
rajcy, zebrała się rada miejska i
postanowiła tak długo radzić, dopóki
sposobu na zniszczenie bazyliszka
nie znajdzie. Radzono długo,
wytężali swoje umysły warszawscy
rajcy, podawano najróżniejsze
pomysły, ale żaden nie zyskał
uznania większości.
Wreszcie postanowiono prosić o pomoc
człowieka wielkiej mądrości. Nic
należał on wprawdzie do rady, ale
nieraz ją swoimi pomysłami wspierał.
Był to mąż wielce uczony, w różnych
naukach biegły, w świecie bywały,
nazywany przez niektórych Fabułą,
który na najtrudniejsze nawet
pytania znajdował zawsze odpowiedź.
Do niego to udali się
przedstawiciele rady po pomoc. Z
uwagą wysłuchał ich uczony mąż,
przewertował kilka ksiąg, skubiąc
siwą brodę, wreszcie rzekł: — Jest
sposób na bazyliszka.
Ożywili się rajcy i słuchali. Uczony
zaś mówił dalej:
— Bazyliszka można zabić tylko jego
własną bronią.
— Jakże to? — zdumieli się.
Jeśli jego wzrok zabija innych —
wyjaśniał cierpliwie mistrz Fabuła —
niech zabije i jego.
— Ale przecież sam sobie w oczy nie
spojrzy — zdumiewali się coraz
bardziej miejscy radni. — Można
spojrzeć w swoje serce, w swoją
duszę, ale w swoje oczy?
— I to jest możliwe — tłumaczył
spokojnie uczony mąż. — Ale do tego
potrzebne jest zwierciadło.
Zrozumieli rajcy, na czym pomysł
mistrza wszech nauk polegał, ale nie
opuściły ich jednakże wątpliwości.
— Zwierciadło trzeba przed
bazyliszkiem postawić — mówili. —
Kto tego dokona? Zanim to uczyni,
bazyliszkowy wzrok go życia pozbawi.
Toteż ten, który się tego zadania podejmie, musi
włożyć na siebie zwierciadlaną
„zbroję", która od stóp do głów go
pokryje — ciągnął uczony.
— Wzrok bazyliszka nie może dotrzeć
ani do jego oczu, ani do jego skóry.
Musi mieć przed sobą tylko
zwierciadło. Spojrzenie w nie będzie
zarazem ostatnim spojrzeniem
potwora.
Zafrasowali
się miejscy rajcy. Pomysł uczonego
wydawał im się mądry i skuteczny.
Tylko jak znaleźć śmiałka, który
podejmie się tego zadania? Kto
uwierzy, że bazyliszek zginie,
zabity własnym wzrokiem?
Podzielili się swoimi myślami z
Fabułą.
— Nawet pieniądze go nie skuszą —
mówili. — Życie od nich przecież
cenniejsze.
— Chyba żeby to życie i tak wkrótce
skończyć się miało — podsunął
zagadkowo uczony. — Może wtedy by
się taki śmiałek znalazł?
Znowu nie dotarła do nich myśl
uczonego, znowu ich oczy pytająco
zawisły na jego twarzy. Uśmiechnął
się mistrz wyrozumiałe i powiedział:
— Macie zapewne w ratuszowych
lochach jakiegoś skazańca, któremu
katowski topór grozi. Przyobiecajcie
mu darowanie kary, jeśli do podziemi
zejdzie i naprzeciw bazyliszka
stanie, a na pewno podejmie się tego
zadania. Ma przecież szansę życie
ocalić.
Podziękowali uradowani rajcy za radę
i w pośpiechu opuścili pracownię
uczonego, pełną ksiąg w skórę
oprawnych i tajemniczymi przyrządami
zastawioną, by burmistrza o wynikach
swojej misji zawiadomić.
Zdziwił się burmistrz, że dotąd nikt
na taki prosty sposób zgładzenia
bazyliszka nie wpadł. Widocznie za
mało wśród rajców uczonych! Polecił
też od razu do aresztu się udać,
wolę rady oznajmić i, oprócz
darowania życia, nagrodę śmiałkowi
przyobiecać.W tym czasie w miejskim
areszcie było dwóch przestępców na
ścięcie toporem skazanych, na
których wyrok miano lada dzień
wykonać. Kiedy im przedstawiono
propozycję rady i burmistrza,
najpierw zapadło głuche milczenie, a
polem pierwszy powiedział:
— Dziękuję za łaskę, ale wolę
katowski miecz lub szubieniczny
sznur aniżeli śmierć
straszliwą przez gada zadaną. Nie
zgadzam się!
Oczy rajców spoczęły na drugim
nieszczęśniku. Ten wyprostował się,
podniósł głowę, spojrzał na rajców i
rzekł krótko:
— Jestem gotów!
Gdy wieść o tym dotarła do
mieszkańców Warszawy, radość wielka
zapanowała na ulicach. U najlepszego
mistrza zamówiono „zbroję"
lustrzaną, a gdy ta była już gotowa,
ubrano w nią odważnego skazańca i
tłumnie, wśród wiwatów, pod spaloną
kamieniczkę, siedzibę bazyliszka,
zaprowadzono.
Przeżegnał się skazaniec, jakby na
szafocie stał, tłum westchnął w jego
intencji i śmiałek, błyskając
zwierciadłami, stąpać zaczął do
podziemi, gdzie potwór przebywał.
Cisza rozdzwoniła się nad głowami
zebranych, oczy wszystkich z
napięciem wbijały się w ciemną
czeluść, niemalże wstrzymywano
oddech w piersiach... Nadzieja
walczyła z niewiarą. Jak długo to
trwało? Nie wiadomo. Czas się jakby
zatrzymał. Nagle z ciemnego otworu
odgłos dziwny dotarł do uszu
zebranych. Czegoś takiego dotychczas
nie słyszano. Był to niby jęk, niby
skowyt, niby pisk, ale co mógł
oznaczać? Czy to jęczał porażony
wzrokiem bazyliszka skazaniec, czy
skowyczał porażony własnym
spojrzeniem bazyliszek?
Napięcie rosło z każdą chwilą. I
naraz okrzyk potężny wzbił się ponad
dachy starych kamieniczek, płosząc
siedzące tam gołębie.
—
Jest! Idzie! Niesie martwą bestię!
Niech żyje! Wiwat!
Istotnie. Z mrocznej czeluści ruin
kamieniczki wynurzył się niedawny
skazaniec. Szedł powoli niosąc na
rękach martwego bazyliszka.
Stanąwszy przed burmistrzem pokłonił
się, martwego gada u jego stóp
złożył i wypowiedział tylko te
słowa:
— Zamiast mnie, jego grzebcie!
— Wolnyś — odpowiedział wzruszony
burmistrz i Stary Rynek znów
rozbrzmiewał okrzykami na cześć
bohatera.
Tak to nieszczęsny skazaniec
ryzykując, własne życie ocalił, a
Warszawę od niepokonanego —
zdawałoby się — gada uwolnił.
Dziś na Starym Rynku istnieje
restauracja, nosząca nazwę
Bazyliszek, ale tam wejść nikt się
już nie obawia.
|