O DWÓCH BRACIACH
BUDOWNICZYCH
Danuta Okupniak
Przechodząc przez Rynek Główny w
Krakowie, ludzie zwykle z podziwem
spoglądają na wznoszące się pysznie
nad miastem wyniosłe wieże Kościoła
Mariackiego. Wyższa z nich to
hejnalica, na niższej zawieszone są
dzwony, między innymi olbrzymi
Półzygmunt,
oraz Tenebrat, którego glos
zwiastował kolejną egzekucję w
mieście. Idąc jednak dalej,
niektórzy kierują po chwili wzrok w
stronę Sukiennic, gdzie w przejściu
od ulicy Siennej wisi na odrzwiach
bramy nóż. Zachwyt i oczarowanie na
twarzy przechodnia ustępują wtedy
przeważnie miejsca nagłemu
smutkowi. Bo też historia z tym
nożem i wieżami związana wcale nie
jest wesoła.
Rzecz cała miała miejsce w czasach,
gdy na tronie polskim zasiadał
Bolesław Wstydliwy, a Iwo Odrowąż -
ten sam, który przyczyniwszy się w
znacznej mierze do powstania
Kościoła Mariackiego, przeniósł tam
następnie swą parafię z kościoła
Świętej Trójcy piastował godność
biskupa. Na Rynku trwały wówczas
prace, związane z budową wspomnianej
świątyni.
Nowy kościół ku czci Najświętszej
Marii Panny miał przewyższyć
świetnością wszystkie budowle,
jakie dotychczas w innych zakątkach
kraju powstały. Tak bowiem chcieli
bogaci mieszczanie krakowscy. Nie
szczędząc więc złota i pieniędzy,
dokładali starań, aby gmach
wspaniały, wiekopomny jak
najszybciej stanął.
Nie dziw zatem, że ich serca
nabrzmiewały dumą, kiedy widzieli,
jak z dnia na dzień pną się w górę
potężne mury, a nowa świątynia,
rosnąc w oczach, stopniowo nabiera
blasku i urody. Już oto misterne
łuki zwieńczały wysokie okna i
drzwi, już radowało oczy rozpięte
wysoko na sześciu kolumnach
przepiękne sklepienie. Nad fasadą
zaś rozkwitały z wolna dwie
niebosiężne wieżyce. Ich budowę
powierzono dwóm braciom, znanym i
cenionym podówczas w świecie
budowniczym.
Starszy
brat objął pieczę nad południową
wieżą, młodszy natomiast budował
wieżę północną. Od świtu do późnej
nocy wrzała praca na budowie.
Zwożono kamienie, belki w ogromnej
ilości, nieustannie turkotały po
bruku pękate wozy z cegłą i
wapnem.Powstające przy kościele
wieże stanowiły dla braci okazję,
aby raz jeszcze dowieść swych
umiejętności i rozgłos jeszcze
większy wśród ludzi pozyskać.
Spieszyli się więc z robotą
niesłychanie, a jeden chciał się
okazać lepszy od drugiego. Każdy
pragnął szybciej swe dzieło
ukończyć. Mieszkańcy Krakowa nie
mieli nic przeciwko tej rywalizacji.
Przeciwnie — cieszyli się, że
niedługo Kościół Mariacki w pełnej
krasie stanie.
Brat starszy posadowił swą wieżycę
na szerszych i bardziej solidnych
fundamentach. Miał więc nadzieję
wydźwignąć jej mury znacznie wyżej
aniżeli jego młodszy brat. On to też
właśnie pierwszy budowę zakończył.
Dopiero jednak, kiedy przykrył ją
dachem i czerpał radość z
domniemanego zwycięstwa, spostrzegł,
iż młodszy budowniczy, pracując
wolniej, lecz w skupieniu, wyższą
chyba jeszcze i kto wie, czy nie
okazalszą, wieżę wznosi. Zdał sobie
sprawę z tego, że nic on
prawdopodobnie większą sławą się
okryje i nie jemu, ale młodszemu
bratu wielkie bogactwo przypadnie w
udziale. Rozżalił się wprzódy nad
sobą, zmizerniały jakiś i markotny
koło wieży chodził. Potem zaś stał
się raptem swarliwy i urągliwy —
robotnikom bez wyraźnej przyczyny
wyrzuty robił i pozbawieniem pracy
groził. Narzekali na niego przeto
majstrzy i podmajstrzy, z
pomocnikami młodszego brata
budowniczego rozmawiając. Nikt się
nie domyślał jeszcze, iż zazdrość
okrutna duszę jego toczyła
zawzięcie.
On zaś stawał częstokroć na szczycie
swej ukończonej już w tym czasie
wieży i kąśliwe, a pełne zawiści
spojrzenia słał w północną stronę,
gdzie brat jego młodszy budowlą
swoją zaczął go właśnie prześcigać.
Pewnego razu, gdy jak co dnia
wieczorem przechadzali się obaj
wzdłuż Wisły, budowniczy północnej
wieży począł sobie stroić żarty,
mówiąc, że tym razem brat jego, choć
silniejszy i z racji wieku bardziej
doświadczony, nijakiej przewagi nad
nim — młodszym bratem — mieć nie
będzie. Tego już było starszemu za
wiele. Nie mogąc zdzierżyć, że wieża
południowa w cieniu północnej
pozostać może na wieki, wyszarpnął z
pochwy nóż i brata swego zabił.
Od tej pory nie zaznał jednak
spokoju. Dręczyło go sumienie tak
straszliwie, że za dnia chodząc w
kółko, błędnym, nic nie widzącym
wzrokiem ogarniał plac budowy, w
nocy zaś, twarz w pościel wtuliwszy,
palce gryzł i głośno szlochał.
Brakowało mu ochoty do dalszej
pracy, a i o sławie wielkiej dawno
już śnić przestał. Marzył teraz
wyłącznie o jednym — aby móc czas
cofnąć i brata rodzonego wziąć w
ramiona, i o wybaczenie prosić.
Na to było już jednak za późno.
Ciało młodszego budowniczego
spłynęło wraz z wodami Wisły, nie
wiadomo dokąd. Być może wyrzucone
gdzieś daleko na brzeg, pozostało
tam bez należytego pochówku,
otoczone stadem wron i kruków...
|