"Kwiat paproci"
Józef Ignacy Kraszewski
Od
wieków wiecznych wszystkim wiadomo,
a szczególnie starym babciom, które
o tym szeroko a dużo opowiadają
wieczorem przy kominie, gdy się na
nim drewka jasno palą i wesoło
potrzaskują, że nocą Świętego Jana,
która najkrótsza jest w całym roku,
kwitnie paproć, a kto jej kwiatuszek
znajdzie, urwie i schowa, ten
wielkie na ziemi szczęście mieć
będzie.
Bieda zaś cała z tego, że noc ta
jest tylko jedna w roku, a taka
niezmiernie krótka, i paproć w
każdym lesie tylko jedna zakwita, a
to w takim zakątku, tak ukryta, że
nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby
na nią trafić.
Ci, co się na tych cudowiskach
znają, mówią jeszcze i to, że droga
do kwiatu bardzo jest trudna i
niebezpieczna, że tam różne strachy
przeszkadzają, bronią, nie
dopuszczają i nadzwyczajnej uwagi
potrzeba, aby zdobyć ten kwiat.
Dalej jeszcze powiadają, że samego
kwiatka w początku rozeznać trudno,
bo się wydaje maleńki, brzydki,
niepozorny, a dopiero urwany
przemienia się w cudownej piękności
kielich.
Że to tak trudno dojść do tego
kwiatuszka i ułapić go, że mało kto
go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o
nim tylko z posłuchów, więc każdy
rozpowiada inaczej i swojego coś
dorzuca.
Ale to przecież pewne, że nocą
świętojańską on kwitnie, krótko,
póki kury nie zapieją, a kto go
zerwie, ten już będzie miał, co
zechce.
Pomyśli tedy sobie, choćby
najcudowniejszą rzecz, ziści mu się
wnet.
Wiadomo także, iż tylko młody może
tego kwiatu dostać, i to rękami
czystymi.
Stary człowiek, choćby nań trafił,
to mu się w palcach w próchno
rozsypie.
Tak ludzie bają, a w każdej baśni
jest ziarenko prawdy, choć obwijają
ludzie w różne szmatki to jąderko,
że często go dopatrzeć trudno, ale
tak i ono jest.
I z tym kwiatkiem to jedno pewna, że
on nocą Świętego Jana zakwita.
Pewnego czasu był sobie chłopak,
któremu na imię było Jacuś, a we wsi
przezywali go ciekawym, że zawsze
szperał, szukał, słuchał, a co było
najtrudniej dostać, on się
najgoręcej do tego garnął... taką
już miał naturę. Co pod nogami
znalazł, po co tylko ręką było
sięgnąć, to sobie lekceważył, za
ba-i-bardzo miał, a o co się musiał
dobijać, karku nadłamać, najwięcej
mu smakowało.
Trafiło
się tedy raz, że gdy wieczorem przy
ogniu siedzieli, a on sobie kij
kozikiem wyrzynał chcąc koniecznie
psią głowę na nim posadzić — stara
Niemczycha, baba okrutnie rozumna,
która po świecie bywała i znała
wszystko, poczęła powiadać o tym
kwiecie paproci...
Ciekawy Jacuś słuchał i tak się
zasłuchał, że mu aż kij z rąk
wypadł, a kozikiem sobie omal palców
nie pozarzynał.
Niemczycha o kwiecie paproci
rozpowiadała tak, jakby go sama w
żywe oczy widziała, choć po jej
łachmanach szczęścia nie było znać.
Gdy skończyła, Jacuś powiedział
sobie:
— Niech się dzieje, co chce, a ja
kwiatu tego muszę dostać. Dostanę
go, bo człowiek, kiedy chce mocno, a
powie sobie, że musi to być, zawsze
w końcu na swoim postawi.
Jacuś to często powtarzał i takie
miał głupie przekonanie.
Tuż pod wioską, w której stała chata
rodzicieli Jacusia z ogrodem i polem
— był niedaleko las i pod nim
właśnie obchodzono Sobótki, a ognie
palono w noc świętojańską.
Powiedział sobie Jacuś:
— Gdy drudzy będą przez ogień
skakali i łydki sobie parzyli, pójdę
w las, znajdę ten kwiat paproci. Nie
uda mi się jednego roku, pójdę na
drugi, na trzeci i będę chodził
poty, aż go wyszukam i zdobędę.
Przez kilka miesięcy potem czekał,
czekał na tę noc i o niczym nie
myślał, tylko o tym. Czas mu się
strasznie długim wydawał.
Na ostatek nadszedł dzień, zbliżała
się noc, której on tak wyglądał; ze
wsi wszystka młodzież się wysypała
ognie palić, skakać, śpiewać i
zabawiać się.
Jacuś się umył czysto, wdział
koszulinę białą, pasik czerwony,
łapcie lipowe nie noszone, czapkę z
pawim piórkiem i jak tylko pora
nadeszła, a mrok zapadł, szmyrgnął
do lasu.
Las stał czarny, głuchy, nad nim noc
ciemna z mrugającymi gwiazdami,
które świeciły, ale tylko sobie, bo
z nich ziemi nie było użytku.
Znał Jacuś dobrze drogę w głąb lasu
po dniu i jaka ona bywała w
powszedni czas. Teraz gdy się
zapuścił w głąb — osobliwsza rzecz,
nic mógł ani wiadomej drożyny
znaleźć, ani drzew rozpoznać.
Wszystko było jakieś inne. Pnie
drzew zrobiły się ogromnie duże,
powalone na ziemi. Kłody powyrastały
tak, że ani ich obejść, ani przez
nie przeleżę; krzaki się znalazły
gęste a kolące, jakich tu nigdy nie
bywało; pokrzywy piekły, osty
kąsały. Ciemno, choć oczy wykol, a
wśród tych zmroków gęstych coraz to
zaświeci para oczu jakichś i patrzą
na niego, jakby go zjeść chciały, a
mienią się żółto, zielono, czerwono,
biało i — nagle migną i gasną. Oczu
tych, na prawo — na lewo, w dole, na
górze, pokazywało się mnóstwo, ale
Jacuś się ich nie uląkł. Wiedział,
że one go tylko nastraszyć chciały,
i pomrukiwał, że to strachy na
Lachy!
Szedł dalej, ale co to była za
ciężka sprawa z tym chodem! To mu
kłoda drogę zawaliła, to on przez
nią się przewalił. Drapie się, a gdy
na wierzch wlazł i ma się spuścić,
patrzy, a ona się zrobiła taka mała,
że ją mógł nogą przestąpić.
Dalej stoi na drodze sosna, w górze
jej końca nie ma, dołem pień jak
wieża gruby. Idzie wkoło niego, aż
gdy obszedł, patrzy, a to patyk taki
cienki, że go na kij wyłamać by
można...
Zrozumiał tedy, że to wszystko było
zwodnictwo niczyjej siły.
Potem stanęły na drodze gąszcze
takie, że ani palca przez nie
przecisnąć, ale Jacuś jak się
rzucił, pchnął, machnął: zdusił je,
zmiętosił, połamał i przedarł się
szczęśliwie.
Idzie, aż moczary i błota. Obejść
ani sposób. Spróbował nogą,
grzęźnie, że ani dna dostać.
Gdzieniegdzie kępiny wyrastają, więc
on z kępy na kępę. Co stąpi na
którą, to mu się ona spod stóp
wysuwa, ale jak począł biec, dostał
się na drugą stronę błota. Patrzy za
siebie, aż kępiny wyglądają gdyby
ludzkie głowy z błota i śmieją
się... Dalej już, choć kręto i bez
drogi, szło mu łatwiej, tylko się
tak błąkał, że gdyby mu przyszło
powiedzieć, którędy nazad do wsi,
już by nie umiał rozpoznać, w której
stronie leżała.
Wtem patrzy, przed nim ogromny krzak
paproci, ale taki jak dąb
najstarszy, a na jednym liściu jego,
u spodu, świeci się, gdyby brylant,
kwiatuszek jak przylepiony... pięć w
nim listków złotych, w środku zaś
oko śmiejące się, a tak obracające
ciągle jak młyńskie koło...
Jacusiowi serce uderzyło, rękę
wyciągnął i już miał pochwycić
kwiat, gdy nie wiedzieć skąd, jak..
— kogut zapiał. Kwiatek otworzył
wielkie oko, błysnął nim i —
zgasnął. Śmiechy tylko dały się
słyszeć dokoła, ale czy to liście
szemrały tak, czy się co śmiało, czy
żaby skrzeczały, tego Jacuś
rozpoznać nie mógł, bo mu się w
głowie zawieruszyło, zaszumiało,
nogi jakby kto podciął, i zwalił się
na ziemię.
Potem już nie wiedzieć, co się z nim
stało, aż się znalazł w chacie na
pościeli, a matka płacząc mówiła mu,
że szukając go po lesie, nad ranem
półżywego znalazła.
Jacuś sobie teraz wszystko dobrze
przypomniał, ale do niczego się nie
przyznał. Wstyd mu było. Powiedział
sobie tylko, że na tym nie koniec,
przyjdzie drugi Święty Jan,
zobaczymy...
Przez cały rok tylko o tym dumał,
ale żeby się z niego ludzie nie
śmiali, nikomu nic nie mówił. Znowu
tedy umył się czysto, koszulę włożył
białą, pasik czerwony, łapcie lipowe
nie noszone — i gdy drudzy do ogni
szli, on w las.
Myślał, że znowu mu się przyjdzie
przedzierać jak za pierwszym razem,
aż ten sam las i ta sama droga
zrobiła się zupełnie inna. Wysmukłe
sosny i dęby stały porozstawiane
szeroko na gołym polu kamieniami
posianym... Od jednego drzewa do
drugiego iść było potrzeba, iść, i
choć zdawało się tuż blisko, nie
mógł dojść, jakby uciekało od niego,
a kamienie ogromne, mchem całe
porosłe, śliskie, choć leżały
nieruchome, jakby z ziemi wyrastały.
Pomiędzy nimi paproci stało różnej:
małej, dużej, jak zasiał, ale kwiatu
na żadnej. Z początku paproci było
po kostki, potem po kolana, aż w
pas, dalej po szyję — i utonął w
niej nareszcie, bo go przerosła...
Szumiało w niej jak na morzu, a w
szumie niby śmiech słychać było,
niby jęk i płacz. Na którą nogą
postąpił, syczała, którą ręką
pochwycił, jakby z niej krew
ciekła...
Zdawało mu się, że szedł rok cały,
tak długą wydawała mu się ta
droga... Kwiatu nigdzie... nie
zawrócił się jednak i nie stracił
serca, a szedł dalej.
Na ostatek... patrzy, świeci z dala
ten sam kwiatek, pięć listków
złotych dokoła, a w środku oko
obraca się jak młyn..
Jacuś podbiegł, rękę wyciągnął,
znowu kury zapiały — i znikło
widzenie.
Ale już teraz nie padł ani omdlał,
tylko siadł na kamieniu. Z początku
na łzy mu się zbierało, potem gniew
w sercu poczuł i zburzyło się w nim
wszystko.
— Do trzech razy sztuka! — zawołał z
gniewem. A że zmęczony się czuł,
położył się między kamienie na mchu
i zasnął.
Ledwie oczy zmrużył, gdy mu się
marzyć poczęło. Patrzy, stoi przed
nim kwiatek o listkach pięciu, z
oczkiem pośrodku i śmieje się...
— A co? Masz już dosyć — mówi do
niego — będziesz ty mnie
prześladował?
— Com raz powiedział, to się musi
stać — mruknął Jacuś — na tym nie
koniec, będę cię miał!
Jeden listek kwiatka przedłużył się
jak języczek i Jacusiowi się
wydawało, jakby mu na przekorę się
pokazał, potem znikło wszystko i
spał snem twardym do rana. Gdy się
obudził, znalazł się w znajomym
miejscu na skraju lasu, niedaleko od
wioski, i sam nie wiedział już, czy
to, co wczoraj było, snem miał zwać
czy jawą. Powróciwszy do chaty
zmęczony się tylko czuł tak, że
położyć się musiał, i matuś mówiła
mu, że wygląda jak z krzyża zdjęty.
Przez cały rok, nic nie mówiąc
nikomu, myślał ciągle, jak by tego
dokonać, żeby kwiatu dostać. Nie
mógł jednak nic wydumać, trzeba było
spuścić się na szczęście swoje, na
dolę lub niedolę.
Wieczorem znowu koszulę wdział
białą, pasik czerwony, łapcie nie
noszone, i choć go matka nie
puszczała, jak tylko ściemniało,
pobiegł do lasu.
Stała się znowu inna rzecz, las był
taki jak zawsze pospolitych dni, nic
się już w nim nie zmieniło. Ścieżki
i drzewa były znajome, żadnego
cudowiska nie spotykał, a paproci
nigdzie ani na lekarstwo. Ale lżej
mu było wiadomymi ścieżkami dostać
się daleko, daleko w gąszcze, gdzie
pamiętał dobrze, że paprocie
rosły... znalazł je na miejscu i nuż
w nich grzebać, ale kwiatu nigdzie
ani śladu.
Po jednym łaziły robaki, na drugim
spały gąsienice, inne liście były
poschłe. Już miał Jacuś z rozpaczy
porzucić daremne szukanie, gdy — tuż
pod nogami zobaczył kwiatek, pięć
listków miał złotych, a w środku oko
świecące. Wyciągnął rękę i pochwycił
go. Zapiekło go jak ogniem, ale nie
rzucił, trzymał mocno.
Kwiat w oczach rosnąć mu poczynał, a
taką jasność miał, że Jacuś musiał
powieki przymykać, bo go oślepiła.
Wciągnął go zaraz za pazuchę pod
lewą rękę, na serce...
Wtem głos się odezwał do niego:
— Wziąłeś mnie — szczęście to twoje,
ale pamiętaj o tym, że kto mnie ma,
ten wszystko może, co chce, tylko z
nikim i nigdy swoim szczęściem
dzielić mu się nie wolno...
Jacusiowi tak się w głowie z
wielkiej radości zaćmiło, że
niewiele na ten głos zważał.
„A! Co mi tam! — rzekł w duchu —
byle mnie na świecie dobrze było..."
Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do
ciała przylgnął, przyrósł i w serce
zapuścił korzonki...
Ucieszył
się z tego bardzo, bo się nie
obawiał, aby uciekł albo by mu go
odebrano.
Z czapką na bakier, podśpiewując,
powracał nazad. Droga przed nim
świeciła jak pas srebrny, drzewa
ustępowały, krzaki się odchylały,
kwiaty, które mijał, kłaniały mu się
do ziemi, z głową podniesioną stąpał
i tylko roił, czego ma żądać.
Zachciało mu się naprzód pałacu,
wioski ogromnej, służby licznej i
strasznego państwa; no i ledwie o
tym pomyślał, gdy znalazł się u
skraju lasu, ale w okolicy zupełnie
mu nie znanej...
Spojrzawszy sam na siebie poznać się
nie mógł. Ubrany był w suknie z
najprzedniejszej sajety, buty miał
na nogach ze złotymi podkówkami, pas
sadzony, koszulę z najcieńszego
śląskiego płótna.
Tuż stał powóz, koni białych sześć w
chomątach pozłocistych, służba w
galonach — kamerdyner rękę mu podał
kłaniając się, wsadził do karety i —
wio !
Jacuś nie wątpił, że do pałacu go
wiozą; jakoż tak się stało, w
mgnieniu oka powóz był u ganku, na
którym służba liczna czekała.
Tylko ani znajomego nikogo, ani
przyjaciela, twarze wszystkie
nieznane, osobliwe, jakby
przestraszone i pełne trwogi.
Miał za to na co patrzeć, wszedłszy
do środka... Strach, co to był za
przepych i jaki dostatek — tylko
ptasiego mleka brakło.
— No! Będę teraz używał! — mówi
Jacuś i opatrzywszy kąty wszystkie
naprzód poszedł do łóżka, bo go ten
sen brał po tej nocy pracowitej. W
puchu jak legł na bieliźnie
cieniutkiej przykrywszy się kołdrą
jedwabną; i gdy usnął — sam nie
wiedział, ile godzin tam przeleżał.
Obudził się, gdy mu się strasznie
jeść zachciało.
Stół był zastawiony, gotowy i taki
osobliwy, że co Jacuś pomyślał, to
mu się na półmisku sunęło samo. I
jak spał bardzo długo, tak teraz,
począwszy jeść a popijać, nie
przestał, aż dalej już nie było co
wymyślić i smak stracił do jadła.
Szedł potem do ogrodu.
Cały
on był sadzony takimi drzewami, na
których kwiatów było pełno razem i
owoców; a coraz to nowe odkrywały
się widoki. Z jednej strony ogród
przypierał do morza, a z drugiej do
lasu wspaniałego; środkiem płynęła
rzeka. Jacuś chodził, usta otwierał,
dziwił się, a najbardziej to mu się
wydawało niezrozumiałym, że nigdzie
swojej znajomej okolicy ani tego
lasu, z którego wyszedł, ani wioski
— dopatrzeć się nie mógł. Nie
zatęsknił jeszcze za nimi, ale — ot,
tak jakoś chciało mu się wiedzieć,
gdzie się one podziały.
Wokoło otaczał go świat zupełnie
obcy, inny, piękny, wspaniały, ale
nie swój. Jakoś mu zaczynało być
markotno. Na zawołanie jednak, gdy
się ludzie zbiegać zaczęli a kłaniać
mu nisko, a co tylko zażądał
spełniać i prawić mu takie słodycze,
że po nich tylko się było oblizywać
— Jacuś o wsi rodzinnej, o chacie i
rodzicach zapomniał.
Nazajutrz zaprowadzono go na żądanie
do skarbca, gdzie stosami leżało
złoto, srebro, diamenty i takie
różne malowane papiery szczególne,
za które można było dostać, co dusza
zapragnie, choć były robione z
prostych gałganków, jak każdy papier
inny.
Pomyślał sobie Jacuś: „Miły Boże,
gdybym to ja mógł garść jedną albo
drugą posłać ojcu i matusi, braciom
i siostrom, żeby sobie pola
przykupili albo chudoby" — ale
wiedział o tym, że jego szczęście
takie było, iż mu się z nikim
dzielić nim nie godziło, bo zaraz by
wszystko przepadło.
„Mój miły Boże! — rzekł sobie w
duchu — co ja mam się o kogo
troszczyć albo koniecznie pomagać;
czy to oni rozumu i rąk nie mają?
Niechaj każdy sobie idzie i szuka
kwiatu, a daje radę jak może, aby
mnie dobrze było".
I tak żył sobie Jacuś dalej,
wymyślając coraz to co nowego na
zabawę.
Więc budował coraz nowe pałace,
ogród przerabiał, konie siwe mieniał
na kasztanowate, a karę na bułane,
posprowadzał dziwów z końca świata,
stroił się w złoto i drogie
kamienie, do stołu mu przywozili
przysmaki zza morza, aż w końcu
sprzykrzyło się wszystko. Więc po
pulpetach jadł surową rzepę, a po
jarząbkach schab wieprzowy i
kartofle, a i to się przejadło, bo
głodu nigdy nie znał.
Najgorzej z tym było, że nie miał co
robić, bo mu nie wypadało ani
siekiery wziąć, ani grabi i rydla.
Nudzić się poczynał wściekle, a na
to innej rady nie znał, tylko ludzi
męczyć, to mu robiło jaką taką
rozrywkę, a i ta w końcu się
uprzykrzyła...
Upłynął tak rok jeden i drugi —
wszystko miał, czego dusza
zapragnęła, a szczęście to mu się
wydawało czasem tak głupie, że mu
życie brzydło.
Najwięcej go teraz gnębiła tęsknica
do wioski swojej, do chaty i
rodziców, żeby ich choć zobaczyć,
choć dowiedzieć się, co się z nimi
tam dzieje... Matkę kochał bardzo, a
jak ją wspominał, serce mu się
ściskało.
Jednego dnia zebrało mu się na
odwagę wielką — i siadłszy do powozu
pomyślał, aby się znalazł we wsi
przed chatą rodziców. Natychmiast
konie ruszyły, leciały jak wicher i
nie opatrzył się, gdy zatrzymał się
przed znanym mu dobrze podwórkiem.
Jacusiowi łzy się z oczu puściły.
Wszystko to było takie, jak porzucił
przed kilku latami, ale postarzałe,
a po tych wspaniałościach, do
których nawykł, jeszcze mu się
nędzniejszym wydawało.
Żłób stary przy studni, pieniek, na
którym drewka rąbał, wrotka od
dziedzińca, dach porosły mchem,
drabina przy nim... stały jak
wczoraj. A ludzie?
Z chaty wychyliła się stara,
przygarbiona niewiasta, w zasmolonej
koszuli, z obawą spoglądając na
powóz, który się przed chatą
zatrzymał.
Jacuś wysiadł; pierwszy spotykający
go w podwórku był,., stary Burek,
jeszcze chudszy, niż był niegdyś, z
sierścią najeżoną. Szczekał na niego
zajadle, przysiadając na tyle i ani
myślał poznać.
Jacuś postąpił ku chacie, w progu
jej wsparta o uszak drzwi stała
matka wlepiając w niego oczy, ale i
ta nie zdawała się w nim swojego
rodzonego domyślać.
Jacusiowi serce biło wzruszeniem
wielkim.
— Matuś — zawołał — ta toć ja, wasz
Jacek!
Na głos ten drgnęła staruszka, oczy
zaczerwienione od dymu i płaczu
skierowała ku niemu i stała
oniemiała. Potrząsnęła potem głową.
— Jacuś? Wolne żarty, jaśnie panie!
Tamtego już na świecie nie ma. Gdyby
żył, toćby przecie przez lat tyle do
biednych rodziców się zgłosił, a
gdyby jak wy we wszystko opływał, z
głodu nie dałby im umrzeć.
Pokiwała głową i uśmiechnęła się
szydersko.
— Gdzie tam! Gdzie tam! — rzekła. —
Jacuś mój miał serce poczciwe i nie
chciałby nawet szczęścia, którym by
się nie mógł podzielić ze swoimi.
Zasromał się mocno Jacuś, oczy
spuścił... Kieszenie miał
pełniusieńskie złota — ale co ręką
sięgnął, żeby garść jego rzucić w
fartuch matce, to strach go brał
wszystko razem utracić...
T stał tak, stał upokorzony,
zawstydzony, a starucha na niego
spoglądała...
Poza nią zbierało się rodzeństwo,
pokazała się głowa ojca... Jacusiowi
serce miękło, ale jak spojrzał na
swój powóz, konie, ludzi, a pomyślał
o pałacu, znowu twardniało — i czuł,
że kwiat paproci leżał na nim jak
pancerz żelazny...
Odwrócił się od starej matki nie
mówiąc słowa, nie patrząc i wolnym
krokiem poszedł, słysząc tylko za
sobą wściekle ujadającego Burka...
Siadł do powozu i kazał jechać na
powrót do raju.
Ale co się w nim i z nim działo,
tego język nie wypowie, żadne pióro
nie opisze. Słowa starej matki, że
nie ma szczęścia dla człowieka,
jeżeli się nim dzielić nie może,
brzmiały mu w uszach jak
przekleństwo.
Powróciwszy do pałacu kazał kapeli
grać, panom swoim tańcować,
zastawiać stoły — upił się nawet
trochę, kilku ludzi kazał oćwiczyć,
ale to wszystko nie pomogło,
pozostał bardzo markotny...
Przez cały rok, choć jak zwykle we
wszystko opływał, w gębie mu czegoś
było gorzko, a w sercu jakby kamień
dźwigał...
Nie mógł w końcu wytrzymać, po roku
znowu pojechał do wsi swojej i
chaty...
Spojrzał, wszystko, jak było: żłób,
pieniek, dach, drabina, wrota i
Burek z sierścią najeżoną — ale
stara nie wyszła. W progu pokazał
się w koszulinie najmłodszy brat
jego, Maciek.
— A matuś gdzie? — zapytał przybyły.
— Chorzy leżą — rzekł malec
wzdychając.
— A tatuś?
— Na mogiłkach...
Choć Burek mało go za pięty nie
chwytał, wszedł Jacuś do chaty.
Stara matka stękając leżała w kątku
na łóżeczku. Podszedł do niej
Jacuś... popatrzyła nań, nie
poznała... Mówić jej trudno było, a
on o nic pytać się nie śmiał.
Serce mu się krajało. Już sięgał do
kieszeni, aby złotem sypnąć na ławę
— ale dłoń mu się ścisnęła, strach
go paskudny ogarnął, że własne
szczęście utraci.
Niegodziwy Jacuś począł mędrkować.
— Starej już się niewiele na świecie
należy, a jam młody. Ona się długo
męczyć nie będzie... a przede mną...
życie, świat, panowanie.
I wyrwał się z chaty do powozu, a z
nim do pałacu — ale przybywszy tu
zamknął się i płakał.
Pod
żelaznym pancerzem na piersi, który
włożył na niego kwiat paproci,
związane i skrępowane budziło się
sumienie... i gryzło mu wewnątrz
serce.
Więc kazał kapeli grać, a dworni
skakać, i pić zaczął, aby je
zagłuszyć.
Chwilami zdawało się, że go już nie
słychać, a potem — jak wrzasło,
Jacuś o mało nie oszalał. Ale
nazajutrz i dni następnych ani na
moment nie spoczywając nużył się
ciągle czymś, latał, jeździł,
strzelał, słuchał wrzasków różnych,
jadł, pił... hulał... Nic nie
pomagało...
W uszach ponad wszystkie wrzaski
brzmiało:
„Nie ma szczęścia dla człowieka,
jeżeli się nim z drugim podzielić
nie może!" Rok nie upłynął, aż Jacuś
wysechł jak szczapa, wyżółkł jak
wosk — iw tym swoim dostatku i
szczęściu męczył się nie do
zniesienia. W końcu po jednej nocy
bezsennej nakładłszy złota w
kieszenie kazał się wieźć do chaty.
Miał to postanowienie, choćby
wszystko stracił, a matkę i
rodzeństwo poratować.
— Niech się już dzieje, co chce! —
mówi. — Niech ginę, dłużej z tym
robakiem w piersi żyć nic mogę.
Stały
konie przed chatą.
Wszystko tu było jak przedtem: żłób
stary u studni, pieniek, dach,
drabina — ale w progu chaty żywej
duszy nie było.
Jacuś pobiegł do drzwi — stały
kołkiem podparte; zajrzał przez okno
— chata była pusta...
Wtem żebrak, stojący u płota, wołać
nań zaczął:
— A czego tam szukacie, jasny
panie... Chata pusta, wszystko w
niej wymarło
z biedy, z głodu i choroby...
Jakby skamieniały stał ów
szczęśliwiec u progu — stał i
stał... „Z mojej winy zginęli oni —
rzekł w duchu — niechże i ja ginę!"
Ledwie to rzekł, gdy ziemia się
otworzyła i zniknął — a z nim
nieszczęsny ów kwiat paproci,
którego dziś już próżno szukać po
świecie.
|