PAN TWARDOWSKI
                                   Anna Sójka
Żył kiedyś szlachcic, który był znany ze swojej mądrości. Ludzie mówili, że wszystkie księgi świata przeczytał, a co w nich było potrzebnego  zapamiętał.  Na rynku  krakowskim miał pracownię, w której tajemnicze mikstury przyrządzał. Podziwiano go i lubiano, bo niejednemu w cięż­kiej chorobie dopomógł i  radą, i lekarstwem. Nazywał się ten szlachcic Twardowski.

Pewnego dnia, w kufrze pełnym starych pism szperając, znalazł tajemniczą księgę — w skórę oprawioną i złotem obitą. Pełno w niej było zaklęć magicznych, tajemni­czych słów i formułek.
Zamknął się Twardowski w swojej pracowni, nie wpuszczał nikogo, tylko czarów próbował. Ale niewprawny był, niewiele więc mu z tego czarowania wychodziło. Mylił się ciągle, długo jednak nie rezygnował. W końcu postanowił skorzystać z takiego za­klęcia, które by diabła na jego usługi przywołało. Wymyślił sobie, że czart za niego czarami będzie się zajmował — co Twardowski umyśli to spełni bez trudu. Zaprzestał więc szlachcic swoich prób, za to dniami i nocami do przyjęcia piekielnego wysłanni­ka się szykował. Zioła potrzebne
znosił, wywary gotował, magiczne słowa mamrotał. W księgę wielką co chwilę spoglądał, żeby tylko czegoś nie pomylić. Jakoż w dniu oznaczonym, o oznaczonej godzinie stanął przed nim czart we własnej osobie. Nos miał jak haczyk, szponiaste paznokcie, jedną nogę kurzą i długi, czartowski ogon. Rogi pewnie przykrywała czapka, bo Twardowski nie mógł ich dojrzeć. Mimo niezwykłego wyglądu gość nie był przerażający i szlachcic pomyślał sobie, że piekło musiało mu jakiegoś pośledniego diabła przysłać. Tymczasem czart ukłonił się nisko i podał Twardowskiemu wielki pergamin. Był to cyrograf. Po trzech latach służby diabeł miał prawo do piekła duszę swego pana porwać. Twardowski długo się nie zastanawiał. Warunek tylko dopi­sał, że duszę swoją nie gdzie indziej, jak tylko w Rzymie czartu odda. Zgodził się diabeł i podpis swój założył. Nazywał się Mefistofeles. Twardowski również bez zwle­kania krwią serdeczną dokument podpisał.

Rozpoczął Mefistofeles służbę ciężką, bez chwili wytchnienia prawic. I w drobiazgach się nim Twardowski wyręczał, i poważniejsze roboty zadawał. Na malowanym koniu jeździł, bez skrzydeł nad Krakowem latał, na kogucie podróżował. Kazał też diabłu srebro z ca­łego kraju w jedno miejsce przenieść i piaskiem przysypać. Tak powstała sławna kopal­nia srebra w Olkuszu. W Pieskowej Skale musiał czart skałę wielką cienkim końcem na dół ustawić, żeby tak po wsze czasy stała. Powiadają leż, że na rozkaz szlachcica dia­beł Wisłę kijem zawracał i chaty na jej brzegu z makowych ziaren budował.
Trzy lata minęły, a Twardowski ani myślał duszę do piekła oddać, sługę swego uwolnić. Przypominał mu Mefistofeles o terminie, ale szlachcic do Rzymu się nie wy­bierał. Dobrze mu było w Krakowie.
 Wziął się wreszcie diabeł na sposób. Przybrawszy postać sługi stanął pewnego dnia przed Twardowskim i o uzdrowienie swojego pana prosił. Bogaty to ponoć był czło­wiek, w podkrakowskiej wiosce niemoc go nagła opadła i teraz bez ducha prawie w izbie karczmianej leży. Nikt mu pomóc nie może, chyba tylko medyk tak znakomi­ty i sławny jak Twardowski. Połechtały miło szlachcica te komplementy. Wiele nie myśląc z sługą owym pojechał.
A karczma nazywała się „Rzym".
Spostrzegł swój błąd Twardowski, gdy tylko próg przestąpił, ale już było za późno. Diabeł zaraz w swej zwykłej postaci do niego przystąpił. Ledwo zdążył szlachcic dziecko małe z kołyski na ręce porwać. Wiedział, że go teraz czart do piekła nie zaciągnie, bo do duszy maleństwa praw żadnych nie ma. Ale i Mefistofeles był sprytny.
— Słowo szlacheckie waćpan dałeś — przypomniał. — Nie godzi się dzieckiem świeżo ochrzczonym zasłaniać. W Rzymie cię dopadłem. Twoja dusza do mnie należy.
 Musiał mu Twardowski rację przyznać. Niemowlę do kołyski odłożył i na wszyst­ko gotów przed czartem stanął. Tłum diabłów zaraz i
ch otoczył. Złapali Twardowskie­go i przez komin wywlekli. W granatowe, rozgwieżdżone niebo lecieli, pewnie jakąś okrężną drogą, do piekła prowadzącą. Spoglądał szlachcic w dół i żal go coraz więk­szy ogarniał. Wszystko co ukochał zostawił, sam się na piekielny ogień skazawszy. O, gdyby kiedyś więcej miał rozumu i lekkomyślnie czarta nie wzywał. Sam przecież dość mądry był, żeby w dostatku i poważaniu żyć. Niepotrzebne mu były tanie sztuczki diabelskie, którymi ludzi zadziwiał. Z żalu tego modlitwę dawną, z dzieciństwa jeszcze, przypominać sobie zaczął. Słowa jego brzmiały coraz głośniej i wyraźniej. Krzywiły się czarty, prychały, co wrażliwsze uciekać zaczęły, aż w końcu spostrzegł Twardowski, że sam został w pustce bezmiernej. Księżyca się tylko zdołał uczepić i tam, na srebrnym globie, osiadł. Czasami nocą widać, jak po księżycowych bezdrożach wędruje, o życiu swoim rozmyśla, w stronęZiemi spogląda.