Ś
Śpiąca Królewna
Charles Perraultt
Był sobie raz król i królowa, którzy
trapili się bardzo, że nie mają
dzieci. Gdy więc po wielu latach
urodziła im się córka, wyprawili jej
huczne chrzciny i na chrzestne matki
zaprosili znajome wróżki, a było ich
siedem.
Wprawdzie z zaproszeniem siódmej
mieli nieco kłopotu. Była to bowiem
bardzo ruchliwa osóbka i akurat
wybrała się na wycieczkę do
sąsiedniego królestwa — Facecji.
Udało się jednak ją tam odnaleźć, i
chociaż właśnie zabawiała się w
„Śmieszki i Chichotki", i to w
bardzo wesołym towarzystwie,
porzuciła natychmiast tę dowcipną
grę, aby zdążyć na chrzciny
maleńkiej królewny i obdarzyć ją
jakąś cenną zaletą. Czynić takie
dary było wówczas zwyczajem wróżek.
Chrzest królewny odbył się
nadzwyczaj okazale, po czym wszyscy
goście udali się do królewskiego
zamku na kolację.
Wróżki zajęły miejsca za bogato
nakrytym stołem. Przed każdą
położono srebrne nakrycie i
szczerozłote pudełeczko, a w nim
złotą łyżkę, złoty widelec i złoty
nóż.—
A po kolacji — możecie sobie to
zabrać do domu, panie wróżki —
powiedział uprzejmie król.
Oczywiście, że wróżki były z tego
bardzo rade, co wzmogło dobry humor
wszystkich zebranych. Już lokaje
zaczęli wnosić dymiące półmiski, gdy
otworzyły się drzwi sali jadalnej i
weszła jeszcze jedna wróżka. Ósma.
- Oooo — szepnął król przerażony. —
Do licha! Zapomniałem o tej starej!
Pięćdziesiąt lat nikt o niej nic nie
słyszał!
— Oooo — szepnęła nie mniej
przerażona królowa. — Nie mamy dla
niej ani srebrnego nakrycia, ani
szczerozłotego pudełeczka ze złotą
łyżką, złotym widelcem i złotym
nożem...
— Proszę nie martwić się, Wasza
Królewska Mość — szepnęła do ucha
królowej wesoła wróżka, która miała
dobre serce, jak wszyscy obdarzeni
dowcipem i humorem.
— Oddam jej swoje pudełeczko.
Biedaczka, ma dość kwaśne
usposobienie. Nie trzeba jej
drażnić.
Królowa spojrzała z wdzięcznością na
wesołą wróżkę, a ta usunęła się
robiąc miejsce przy stole dla
niespodziewanego gościa.
— Prosimy do stołu! Prosimy do
stołu! — wołał król zrywając się ze
swego krzesła i podsuwając je starej
wróżce.
— Nie pora szastać się teraz, Wasza
Królewska Mość. I tak widzę, żeście
o mnie zapomnieli.
— Ale skądże... —szepnęła królowa, a
wesoła wróżka, chcąc załagodzić
sprawę, zaczęła mówić prędko i żywo:
— Jakże dawno nie widziałyśmy się,
szanowna kuzynko! Całe pięćdziesiąt
lat! Jak miło spotkać się znowu na
tak miłej uroczystości!
— Okaże się jeszcze, czy to będzie
taka miła uroczystość — mruknęła
stara wróżka, patrząc zjadliwie na
wesołą kuzynkę.
Oczywiście, że po tych słowach
wszyscy goście mocno stracili na
humorze, więc król dał znak
muzykantom, aby zagrali coś
wesołego. Odezwała się skoczna
muzyka, lokaje roznosili smakołyki i
napoje. Ale i to nie rozchmurzyło
starej wróżki. Wprawdzie nieźle
pociągała z kieliszka i dobierała z
półmisków raz po raz, ale nie
uśmiechnęła się ani razu. Wesoła
wróżka śledziła z niepokojem, czy
starucha nie obmyśla jakichś
złośliwych czarów. Postanowiła też
mieć się na baczności i w razie
czego odwrócić zło, do którego
zdolna była z pewnością skwaszona
złośnica.
Tymczasem skończyła się uczta i
wróżki rozpoczęły wręczanie darów
królewnie. Pierwsza obdarzyła ją
urodą, druga — rozumem, trzecia —
zwinnością, czwarta — słowiczym
głosikiem, piąta — wdziękiem, szósta
— sprytem, a siódma — dowcipem i
humorem.
Czarodziejskie laseczki wróżek
unosiły się raz po raz nad kołyską
małej królewny, a wesołe zaklęcia
przelatywały nad jej główką jak
ptaki.
— No, no, dość tego ćwierkania! Dość
tych uprzejmości — fuknęła stara
wróżka. — Puśćcie mnie teraz do
królewny!
I nim ktokolwiek zdołał
przeszkodzić, zbliżyła się do
kołyski i zamruczała:
— Gdy skończysz piętnaście lat, moja
ślicznotko, przekłujesz sobie dłoń
wrzecionem i umrzesz.
— Ach! — krzyknęła królowa i
zemdlała.
— Wody! Wody! Królowa mdleje! —
wołał król.
Wesoła wróżka chwyciła dzbanek,
chlusnęła serdecznie na królową i
zwróciwszy się do starej wróżki,
powiedziała ostro:
— Wstyd mi doprawdy za panią, moja
jejmość! Jak można być tak okrutną!
Od dziś nie przyznaję się do żadnego
pokrewieństwa z jejmością! Niestety,
nie mam tyle mocy, aby całkiem
odwrócić zły urok, któryś na maleńką
królewnę rzuciła, mogę jednak
zmniejszyć jego złe skutki. Nie
mdlej, królowo, nie trap się, królu.
Wprawdzie królewna przekłuje sobie
dłoń wrzecionem, nie umrze jednak,
ale zapadnie w stuletni sen.
— W stuletni sen! Ładna historia! —
zawołała królowa. — Ach, ach!
Zemdleję jeszcze raz!
— Chwileczkę, Wasza Królewska Mość!
— podtrzymała ją wesoła wróżka.—
Proszę przedtem wysłuchać mnie
łaskawie do końca. Po stu latach —
ciągnęła dalej z uśmiechem — zjawi
się syn królewski i obudzi królewnę.
— Syn królewski? — zapytała królowa
raźniejszym głosem.
— Po stu latach? — westchnął król.
— I sto lat warto poczekać na
takiego królewicza! — zawołała
wesoła wróżka. — Będzie to bardzo
piękny królewicz.
— A! — powiedziała królowa.
— Z zacnego rodu, rozumny i odważny.
— A — a! — powiedział król.
— I bard«o bogaty — dodała od
niechcenia wróżka.
— A — a — a! — wykrzyknęła królowa.
— Ale czy nie mógłby zjawić się
nieco prędzej?
— Cierpliwości — powiedziała wróżka.
— Nic nam innego nic pozostaje —
mruknął król. — Czy jednak nie
mogłaby pani przyśpieszyć nieco całą
tę sprawę, pani wróżko ?
Ale nikt mu na to nie odpowiedział.
Wesoła wróżka uleciała, a za nią
inne. Nie ma bowiem nic bardziej
ulotnego niż wróżki.
Po zniknięciu
wróżek król, zdany sam na siebie,
postanowił uczynić wszystko, co leży
w królewskiej mocy, aby oddalić
niebezpieczeństwo grożące jego
dziecku.
Zamknął się więc w swoim gabinecie i
napisał orędzie do poddanych. Po
czym wezwał dobosza i rozkazał mu
rozgłosić orędzie po całym kraju.
Dobosz wyruszył natychmiast w drogę,
zatrzymując się we wszystkich
miastach, miasteczkach, osadach,
wsiach i przysiółkach i głosił,
bijąc w bęben:
Niech głos mój trafi w każdy kąt,
obwieści tę wiadomość: że zginie
każdy, kto by prządł lub w domu miał
wrzeciono!
Wrzeciona macie na złom nieść,
przędziwo — precz! Do kosza! Król tę
rozgłosić kazał wieść, gdy wezwał
mnie, dobosza!
I wszędzie, gdzie pokazał się dobosz
królewski, gdzie głosił królewskie
orędzie, ludzie wyrzucali wrzeciona
na złom, przędziwo — do koszów,
wynosili je na śmietnik i palili.
Każdemu przecież życie miłe i nikt
nie jest skory nastawiać karku dla
czegoś, co wprawdzie nam terkoce
mile i przędzie nitkę, o którą nam
chodzi, ale naraża nas na tak srogą
karę.
Dobosz objechał już cały kraj i
zawrócił do zamku. Tu cała sprawa
była doskonale znana i nie wymagała
obwieszczenia, ale dobosz był
sumienny i zatrzymał się u węgła
obronnego muru, otaczającego
rozległy ogród zamkowy. Stała tu
osypująca się, na wpół zrujnowana
wieża. Była bardzo stara: podobno
pamiętała jeszcze zamierzchłe czasy
króla Dagoberta, który wsławił się
na wieki tym, że kiedyś wdział
spodnie tyłem do przodu.
W
szczycie wieży było maleńkie okienko
i pod nim właśnie zatrzymał się
dobosz, nie wiadomo, czy z wrodzonej
sumienności, czy też, że nabrał
smaku do głoszenia i wybębniania.
Wygłosił więc królewskie orędzie
jeszcze raz i jeszcze raz uderzył w
bęben, i to z wielkim rozmachem.
Wtedy w okienku ukazała się siwa
głowa jakiejś starowinki. Starowinka
nastawiła ucha, wychyliła się i
zapytała:
— A tam co znowu takiego?
— Orędzie królewskie! — zawołał
dobosz.
— Co takiego? Mów głośniej,
kawalerze, bo nie dosłyszę.
— Orędzie królewskie! — wrzasnął
dobosz.
— Orędzie? — powiedziała spokojnie
starowinka. — Mam już blisko sto
lat, osiemdziesiąt — mieszkam w tej
wieży i słyszałam tyle orędzi, że
wcale się nimi nie przejmuję.
— Orędzie o wrzecionie! — wrzasnął
jeszcze głośniej dobosz, ale na nic
to się nie zdało, bo starowinka
odeszła od okna.
— Mniejsza z tym — machnął ręką
dobosz. — Ma już sto lat. Nie ma się
czym przejmować.
I rad, że odbębnił swoje, okrążył
starą wieżę, pogalopował wzdłuż muru
i wjechał w zamkową bramę. Po czym
zameldował królowi, że sumiennie
wypełnił jego polecenie.
— No, tak — powiedział król i
westchnął. — Zrobiliśmy, co
należało.
Czas pokaże, co będzie dalej.
Lata biegły spokojnie. Królewna
rosła zdrowo i z każdym rokiem
przybywało jej urody, rozumu,
zwinności, sprytu, humoru i dowcipu.
Ale właśnie to wszystko niepokoiło
króla i królową. Były to przecież
dary siedmiu dobrych wróżek i
przypominały o złowrogim darze
wróżki ósmej: o niebezpieczeństwie
czyhającym we wrzecionie.
Król wyjeżdżał z zamku na inspekcje
raz po raz, ale nigdzie nie napotkał
wrzeciona, chociaż zapędzał się
bardzo daleko, aż do samych granic
państwa. Zdawało się, że o
wrzecionach wszyscy już zapomnieli.
Mimo to królewna była pod czujną i
nieustanną opieką. Nie jest to
sprawa łatwa opiekować się kimś, kto
jest obdarzony przez wróżki tyloma
zaletami, a zwłaszcza rozumem,
sprytem, humorem i dowcipem. Król i
królowa sprawowali tę opiekę z
wielkim oddaniem, i nigdy się nie
zdarzyło, by królewnę pozostawiono
samą sobie.
Jeśli król i królowa opuszczali
zamek, królewna zostawała pod opieką
ochmistrzyni i wolno jej było bawić
się tylko na zamku i w jego pobliżu,
a nie zapędzać się w gąszcze
rozległego ogrodu czy pod obronne
mury. Cały zamek był oczywiście
strzeżony przez okazałych
królewskich gwardzistów, rumianych,
pucołowatych, szerokich w barach,
wąsatych i o czerwonych nosach.
Królewna skończyła już piętnaście
lat. Był piękny letni poranek. Zaraz
po śniadaniu król i królowa udali
się w objazd okolicy, a królewna
została pod opieką ochmistrzyni.
Korzystając z pięknej pogody
królewna z piłką i ulubioną suczką
Pufcią wybiegła w podskokach do
ogrodu, by pobawić się grzecznie w
kasztanowej alei. Ochmistrzyni
kroczyła za nią powoli, była to
bowiem dama w pewnym już wieku,
której nie uchodziło ani biec, ani
podskakiwać.
Poleciwszy więc królewnie, aby się
nic oddalała, przysiadła sobie na
ławce w szerokiej alei, pod cieniem
kasztana.
Godna ta dama miała pewną
niebezpieczną skłonność: łatwo
zapadała w błogą drzemkę. Umiała
jednak drzemać tak zręcznie,
opierając twarz na dłoni, że nawet
bardzo wytrawni dworacy brali ją
wówczas za osobę zasłuchaną w słowa
przemawiającego właśnie dostojnika
czy w dźwięki dworskiej muzyki,
którą nawet lubiła, ale właśnie
dlatego, że przy niej drzemała.
W alei pod kasztanem nie było
wprawdzie przemawiającego dostojnika
ani dworskiego zespołu muzycznego,
ale przebiegał tu poranny wiaterek,
szemrał, poruszał liśćmi kasztana i
przesiewał przez nie ciepłe blaski
na policzki, na nos ochmistrzyni.
Było to bardzo przyjemne,
ochmistrzyni przy każdym ciepłym
muśnięciu wzdychała błogo: —A...
a... a...—i wreszcie usnęła.
Tymczasem królewna biegła wyrzucając
przed siebie piłkę, a za królewną
biegła Pufcia naszczekując i
trzepiąc kosmatymi uszami. Piłka
podskakiwała, Pufcia doskakiwała do
piłki, wiaterek przebiegał aleją,
motyle trzepotały się, ptaki
ćwierkały. Był to prawdziwie wesoły
poranek, więc królewna, obdarzona
przez wróżki słowiczym głosikiem,
nuciła wesoło:
Bardzo to miłe chwile, gdy w słońcu
drżą
motyle, gdy ptaszki nucą mile jak
dźwięczne
strunki lir.
Gdy po porannej kawce, zabawisz się
na
trawce czy piłką, czy latawcem, a
ptaszki ci: —
Ćwir — ćwir!
—
Ćwir—ćwir! — ćwierkały ptaki, piłka
skakała, toczyła się przed królewną
coraz prędzej w stronę zamkowego
muru, w stronę starej wieży i tu się
wreszcie zatrzymała. Zatrzymała się
i królewna. Ciekawie spojrzała na
starą wieżę. Nigdy tu nie była.
Wolno jej przecież było bawić się
tylko w pobliżu zamku.
— O, jaka wysoka wieża! — zawołała
królewna. — Wprawdzie nieco się już
kruszy i osypuje, ale w szczycie
widzę okienko, a w nim kwiaty i
firaneczki. Cieką wam, kto tam
mieszka?
I królewna wbiegła po kamiennych
schodach na szczyt wieży, a za
królewną Pufcia. Były tu niskie
drzwiczki, a za drzwiczkami słychać
było wesolutki furkot.
— Ciekawam, co to takiego? —
szepnęła królewna. I pchnęła
drzwiczki. Drzwiczki się otworzyły i
królewna znalazła się w małej,
schludnej izdebce. Pośrodku izdebki
na drewnianym zydelku siedziała siwa
starowinka i przędła na kołowrotku,
a wrzeciono obracało się szybko i
furkotało wesoło.
— O! — zawołała głośno królewna. —
Co to za dziwny sprzęt? Co to się
tak szybko obraca?
— Wrzeciono, moja śliczna — nie
przestając prząść powiedziała
starowinka.
— A co ty robisz, kobiecino? —
wykrzyknęła królewna.
— Przędę, moja śliczna, przędę! —
powiedziała starowinka.
— Ach, jak to ładnie! Jak to się
robi? Pozwól, żebym ja spróbowała!
I
królewna pochwyciła wrzeciono. A
wtedy, czy dlatego, że ruch królewny
był zbyt gwałtowny, czy też dlatego,
że taka była wola wróżek, królewna
przebiła sobie nim rękę i padła
zemdlona.
— Ratunku! Pomocy! — wołała
starowinka wychylając się z okna
wieży.
Głos jej rozniósł się po całym
ogrodzie, a Pufćia zbiegła po
schodach, po
pędziła do zamku i piskliwie
skowycząc rozgłaszała złowrogą
nowinę.
Przerażeni dworacy zbiegli się do
starej wieży. Rzecz prosta —
najbardziej przerażona była
ochmistrzyni, która gorzko sobie
wyrzucała chwilę porannej drzemki.
Ale ani żale, ani krzątanina
dworaków nie mogły ocucić królewny.
Chociaż rozluźniono jej gorsecik,
chociaż spryskiwano wodą jej
twarzyczkę, leżała biedaczka jak bez
ducha. I nawet sumienny dobosz,
który uważał, że chwila jest
odpowiednia, aby zabębnić na alarm,
nie mógł jej ocucić swoim
tarabanieniem.
Wtedy właśnie w zamkową bramę
wtoczyła się karoca królewska: król
i królowa wracali z objazdu okolicy.
— Co się tu dzieje? — wykrzyknął
król.
— Królewna leży bez ducha w starej
wieży! — odpowiedzieli nadbiegając
spłoszeni dworzanie.
— Ach! — zawołała królowa i oboje z
królem pobiegli ku starej wieży
przytrzymując na głowach korony.
U wejścia natknęli się na sumiennego
dobosza, który bił w bęben i głosił:
Straszliwej wieści dowie się dziś
król i królowa czuła.
Królewna chciała niteczkę zwić,
wrzecionem dłoń przekłuła!
Jakąż nadzieję można mieć związaną z
jej osobą ?
Leży bez ducha! Straszną wieść głosi
królewski dobosz.
— Ach! —
zawołała królowa, przekrzykując
bęben. — Spieszmy natychmiast na
pomoc królewnie!
Prędzej! Prędzej, zanim i ja
zemdleję!
Trudno opowiedzieć, jakie
zamieszanie zastali król i królowa,
gdy wbiegli do izdebki w szczycie
starej wieży!
Ochmistrzyni klęcząc na podłodze
podtrzymywała bezwładną główkę
królewny, panny dworskie skrupiały
ją wodą wołając nieustannie: „Och" i
„Ach", a dworacy stali z załamanymi
rękami i wzdychali tak, że firanka w
oknie wzdymała się jak od podmuchów
wichury. Zamieszanie powiększała
jeszcze Pufcia, która kręciła się
wszystkim między nogami skomląc,
naszczekując i jazgocąc.
— Moi państwo, proszę się uspokoić —
odezwał się nagle głos wesołej
wróżki, która niespodziewanie
zjawiła się wśród dworaków i
torowała sobie
drogę laseczką.
Dworacy rozstąpili się i umilkli
natychmiast, a król wykrzyknął:
— Ach, zjawia się pani w samą porę!
Wróżki zjawiają się zawsze w samą
porę — powiedziała wróżka. — Będąc
na wyścigach w królestwie Facecji,
dowiedziałam się, że stało się to,
co przewidziały wróżki: królewna
ukłuła się wrzecionem i zapadła w
stuletni sen.
— Ach, niestety westchnął król. —
Straszne nieszczęście! Zachodzę w
głowę, jak uchowało się tu
wrzeciono, i to uczciwszy uszy — pod
samym królewskim nosem.
— Pod nosem czy na końcu świata —
wszystko jedno — powiedziała
wróżka.—Tak czy owak musiało się
spełnić to, co zapowiedziały wróżki.
Mam nadzieję, że Wasza Królewska
Mość nie ukarze tej głuchej
starowinki?
— Nic by to nie pomogło królewnie —
westchnął król.
— Ach, cóż jej teraz pomoże? —
zapłakała królowa.
— Przede wszystkim wygodne łóżko —
powiedziała wróżka. — Ma przecież
spać sto lal, a nie muszę was chyba
zapewniać, co w takim wypadku znaczy
wygodne łóżko! Ejże, panowie
dworzanie! Przeniesiemy królewnę na
jej wygodne łoże, do jej sypialni.
Na rozkaz wróżki dworacy przenieśli
królewnę do jej komnaty i ułożyli na
wygodnym łożu. Natychmiast wskoczyła
na nie Pufcia i ułożyła się w nogach
śpiącej królewny, która leżała
spokojna, śliczna i rumiana,
uśmiechając się przez sen z
wdziękiem. Każdy, kto na nią
spojrzał, musiał przyznać, że to
królewna najpiękniejsza w świecie.
— Niech nic nie zakłóci jej snu —
powiedziała wróżka, podniosła swoją
laseczkę i dotknęła nią króla,
królową, ochmistrzynię i wszystkich
dworaków,
którzy natychmiast usnęli. Pierwsza
oczywiście — ochmistrzyni, potem
starzy dworacy, później młodzi,
później jeszcze panny dworskie,
paziowie, lokaje i wąsaci gwardziści
o czerwonych nosach. Bardzo to
zaniepokoiło Pufcię,
która zaczęła się kręcić i ujadać.
. — Uśnij i ty, Pufciu — powiedziała
wróżka układając ją na łóżku
królewny — a gdy obudzisz się po stu
latach, będziesz znowu służyć swojej
pani.
Pufcia chrapnęła sobie natychmiast,
a wróżka przebiegła cały zamek
dotykając laseczką wszystkiego, co
żyło, co się poruszało, terkotało,
furkotało, szumiało, skrzypiało.
Pod dotknięciem czarodziejskiej
laseczki usnęły konie w stajni,
wielkie kundle na dziedzińcu, koty
przy dworskich kominach. Usnęły
rożny z nadzianymi indykami — usnął
nawet ogień.
Cały zamek pogrążył się w głębokim
stuletnim śnie.
— A teraz ukryję zamek przed oczami
niewczesnych ciekawskich — szepnęła
wróżka.
Skinęła laseczką i w parę chwil
wokół zamku wyrosła taka gęstwina
jeżyn, głogów, drzew i krzewów, że
przedrzeć się przez nią nie mógł
żaden zwierz ani człowiek. Wtedy
wróżka odleciała i długo nikt nie
widział jej w tych stronach.
Minęło sto
lat.
Syn króla, który wówczas panował w
tym kraju, a był on z innego już
rodu niż śpiąca królewna — wybrał
się w te strony na łowy.
— Co to za wieżyce migocą zza drzew,
tam daleko, panowie myśliwi? —
zapytał królewicz przedzierając się
na koniu przez leśny gąszcz.
— Nigdy nie mogłem do nich dotrzeć —
powiedział jeden z myśliwych. A
drugi dodał:
— Słyszałem, że tam straszy.
— A ja słyszałem — wtrącił trzeci —
że schodzą się tam okoliczni
czarodzieje i wyprawiają swoje
harce.
— Panowie wiecie swoje — odezwał się
gajowy, który towarzyszył myśliwym w
łowach — a ja wiem swoje.
Myśliwi wzruszyli ramionami, ale
królewicz był ciekawy, o czym wiedzą
jego poddani, zapytał więc gajowego:
— Co wiecie, dobry człowieku?
— Już pięćdziesiąt lat temu
słyszałem, jak mój ojciec opowiadał,
że w tym zamku jest księżniczka,
proszę Waszej Wysokości.
Piękniejszej ludzkie oczy nie
widziały. Ponoć śpi ona już sto lat,
a obudzi ją syn królewski, któremu
jest przeznaczona.
— Śpiąca królewna? — wykrzyknął
królewicz. — Królewna, którą ma
obudzić syn królewski? Przecież ja
właśnie jestem królewskim synem!
— Ho, ho!—zaśmiali się myśliwi
kręcąc wąsiki i popatrując na
rozpłomienionego królewicza. —
Czyżbyś tu, w tej dziczy, liczył na
jakąś przygodę?
— Liczę na piękną przygodę,
panowie!— zawołał książę z zapałem.—
A nie chcąc was narażać na
niebezpieczeństwo
— ruszam ku niej sam!
Spiął konia i popędził w głąb
gęstego lasu. Gąszcz była tu wielka,
lecz książę zdziwił się
niepomiernie, gdyż rozstępowała się
sama przed jego rumakiem. Galopując
bez ustanku dotarł wkrótce do bram
zamkowych i wjechał w szeroką
kasztanową aleję, która prowadziła
do zamkowego dziedzińca.
Książę zeskoczył z konia i ruszył
przed siebie zdumiony wielką ciszą,
która wszędzie panowała. W ciszy
wstąpił na dziedziniec.
Widok, jaki się przed nim roztoczył,
mógł zmrozić krew w żyłach każdego
człowieka.
Leżeli tu pokotem wspaniali
królewscy gwardziści i nie dawali
znaku życia. Ale młody królewicz był
odważny, myślał bowiem o śpiącej
królewnie i o tym, jak bardzo chce
ją zobaczyć. Zbliżył się więc śmiało
do nieruchomych wo-| jaków i
przekonał się, że nie padli w boju,
ale obalił ich sen. Spali wcale
smacznie na kamieniach dziedzińca.
Ich szerokie piersi unosił potężny
od-1 dech, ich policzki i nosy były
rumiane. Obok gwardzistów leżały
poprzewra-i canc kielichy, w których
na dnie pozostało jeszcze po parę
kropel wina. 1
— No, no — powiedział królewicz
kręcąc głową i ruszył dalej.
Wszedł na zamkowe schody i do
kordegardy*, gdzie spali
muszkieterzy z muszkietami na
ramionach, i do komnat, gdzie spali
kawalerowie, panny i damy dworskie,
i do kuchni, gdzie spał kucharz,
kuchciki i rożny z nadzianymi
indykami. Minął wicie pokojów i
wreszcie wszedł do złocistej
komnaty.
W progu tej komnaty zatrzymał się i
stał długo nieruchomy, wpatrzony w
złote łoże i w leżącą na nim osóbkę.
Była to niewątpliwie królewna.
Młodziutka, najwyżej
piętnastoletnia. Spała smacznie,
twarzyczka jej była uśmiechnięta,
jakby śniło jej się właśnie coś
bardzo przyjemnego. W nogach łoża —
pochrapywała mała suczka, raz po raz
poruszając przez sen kosmatym
ogonkiem.
Młody książę, wpatrzony w śpiącą
piękność, zbliżył się do złotego
łoża i padł przed nim na kolana.
Wtedy śpiąca królewna otworzyła
oczy.
— Czy to ty, mój królewiczu? —
zapytała z uśmiechem. — Długo
czekałam na ciebie.
— Ach, czekałaś? — wykrzyknął
uradowany królewicz. — Bardzo się z
tego cieszę, ale nic nie rozumiem.
— Hau! — zaszczekała Pufcia, która
właśnie się obudziła i zaniepokoiła
na widok obcego kawalera, klęczącego
przy łożu jej pani.
— Cicho, Pufcia! — ofuknęła ją
królewna. —To nikt obcy. To
królewicz, o którym mówiły wróżki.
Te słowa wszystko wyjaśniły Pufci i
królewna mogła w spokoju opowiedzieć
królewiczowi całą sprawę od
początku. Królewicz oczywiście
słuchał z najwyższym zaciekawieniem.
Nic dziwnego: była to przecież bajka
o Śpiącej Królewnie. Wprawdzie
jeszcze bez końca, ale koniec miał
już dopowiedzieć on sam. I
oczywiście zaraz to zrobił.
— Śliczna królewno — powiedział
wzruszony — czy wobec tego zechcesz
zostać moją żoną?
— Skoro tak orzekły wróżki...—rzekła
królewna skromnie.
— Hau, hau! — zaszczekała nagle
Pufcia. Bo za drzwiami rozległ się
gwar głosów: króla, królowej,
ochmistrzyni i dworaków. Obudzili
się właśnie ze stuletniego snu i
pobiegli przede wszystkim do drzwi
komnaty królewny. Słysząc głosy,
zaczęli się dobijać.
— Kto tam jest? — wołał król. —
Proszę otworzyć! Kto tam jest?
— Królewicz — powiedziała otwierając
drzwi królewna. I dodała: — Bardzo
przystojny.
— A! — powiedziała królowa.
— Z dobrego rodu, rozumny...
A — a! — powiedziała królowa.
— I bogaty — dokończyła królewna.
— A — a — a! — powiedziała królowa,
wchodząc z całym dworem do komnaty
królewny.
Nastąpiły radosne chwile powitania.
Królewicz podobał się wszystkim
nadzwyczajnie, więc jego prośba o
rękę królewny została przychylnie
przyjęta. Gdy wzruszenia ukoiły się
nieco — wszyscy poczuli, jak bardzo
są głodni. Nic dziwnego: królewicz
galopował po lesie od rana, a reszta
towarzystwa nie jadła nic od stu
lat.
— Obiad, kucharzu, obiad! — wołał
król donośnie, na cały zamek.
— Już podaję! — odkrzyknął kucharz z
kuchni. — Właśnie dopiekają się
indyki; mam nadzieję, że będą
smaczne. Przez §to lat znakomicie
skruszały!
Na te słowa wszyscy udali się do
jadalnej sali, gdzie zastali już
stoły nakryte przez dziarskich,
wyspanych lokajów.
U drzwi sali stał sumienny dobosz i
bijąc w bęben głosił:
Ja, dobosz, znając sprawę tę, bom
służył jej za gońca, dzisiaj
serdecznie cieszę się z jej
szczęśliwego końca.
Niech młoda para żyje nam, zawsze
szczęśliwa z sobą! Tego przy bębnie:
„Tara-ram" życzy królewski dobosz.
— Niech żyje młoda para! — zawołali
wszyscy za doboszem.
— Niech żyje! — odezwał się
dźwięczny głos i nagle wśród gości
zjawiła się zadyszana wesoła wróżka.
— Właśnie bawiłam w królestwie
Facecji — powiedziała — gdy doszła
mnie wiadomość o tym, co dziś
zdarzyło się na zamku. Cieszę się,
że zdążyłam w porę!
— W samą porę! — wykrzyknęła
radośnie królowa. — Właśnie siadamy
do obiadu! Prosimy do stołu, kochana
pani wróżko! Prosimy!
— Prosimy! Prosimy! — powtórzył
król, a za nim dworacy.
— Z przyjemnością! Widzę, że wszyscy
są w dobrym humorze i czują się
znakomicie! — powiedziała wesoła
wróżka.
— O tak! — zawołali wszyscy głośno,
a najgłośniej królewicz i królewna.
Wesoły gwar i zamieszanie trwało
jeszcze chwilę, a gdy wszyscy nieco
przycichli, bo zabrali się do
pieczonych indyków — zabrzmiała
muzyka.
Przebudzeni muzykanci sięgnęli po
skrzypce, wiolę, klarnety, basy i
oboje i odezwały się piękne pieśni
sprzed stu lat. Lecz zachwyciły
wszystkich, bo piękne pieśni i
piękne bajki nigdy się nie starzeją.
|