— A co dnia!
Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz
ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.
— I długo też nuci?
— Do zachodu.
Jak się ino ciemno
zrobi na świecie, już jej nie
słychać.
— To nocami nigdy
ze źródła nie
wychodzi?
— Czy wychodzi,
czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem
powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz
mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata
z daleka; jakby
skowronek, jakby dzwonek,
jakby skrzypeczki lipowe:
to ona.
— O to
mi chodziło właśnie.
Więc trzeba tak
zrobić...
Tu ojciec
Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu, aż
namyśli się, co poradzić.
Ojciec
Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w
długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
Wszyscy
trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pieńków,
na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i
cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie,
pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał
dziobkiem jak młotkiem w
korę rozłożystego dębu
i wydłubywał robaki.
A ojciec Barnaba
namyślał się, namyślał,
aż rzecze:
— Więc trzeba tak
zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia
nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem
okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się
przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie,
wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą
wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nic ima; zwiążemy i miłościwemu
księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech
mu wyśpiewuje.
Ale uszy
woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo
inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze żałośliwe jest syrenie śpiewanie.
— Tak jest, jak
mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód,
by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do
pełni miesięcznej?
— Tak jest, do
pełni.
I rozeszli
się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na
modlitwę.
Tam gdzie
dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamieni Starego
Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
W lesie tym,
z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki,
bystro płynący potok.
Nad potokiem rosły
białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w nim
długie.
gałęzie, kwitnęły polne róże i
niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.
W tym to potoku
mieszkała właśnie syrena.
Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia
żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo
i przyglądała się ziemi
uśpionej, lasowi i
źródłu.
Ale w lesie
nie wszyscy spali.
Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było
trzy skulone postacie. Przycupnęły one wśród krzaków gęstych i ciekawymi oczyma
spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy
miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i
pustelnik, ojciec Barnaba.
Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to
dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale.
Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z
marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły
dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim
tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż
serca zamarły ze
wzruszenia.
Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i
w gwiazdy — i oto, w ciszy tej czarownej nocy, zadźwięczał śpiew tak piękny,
tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i
ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
Wtem z krzaku, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i
nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili
się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z
witek wierzbowych
splecionym, i wyciągnęli z wody
na murawę.
Próżno się
szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten
wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
— Co teraz
począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym gorączkowym głosem.
— Co począć? — rzeknie pustelnik. — Poczekajcie, zaraz
wam powiem.
Nim ją do
Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć
przecież nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej
będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty
sianem wymoscim i jazda do Czerska! Dobrze
mówię?
— Dobrze mówicie,
ojcze Barnabo, mądrze
mówicie!
Miesiąc
świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją
było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa,
od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca.
Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczami, ręce wzdłuż ciała
opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy o
ziemię, zupełnie jak u wyjętego
z wody karpia lub
szczupaka.
— Czas nam w
drogę — przemówił pustelnik — bierzcie
ją! Szymon i Mateusz
dźwignęli syrenę i
ponieśli ją w stronę wioski.
— Otwieraj, Staszku!
— Otwieraj no co
prędzej! Cóż to?
Zarżnęli cię zbóje,
że się nie
ruszasz?
— Nie gramol
się, gamoniu! Skorzej! Skorzej!
I rozległy
się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to
bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego
budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski
licznych krów.
— A co tam? Kto
tam? Toć idę już, idę! A któż to lam tak łomoce po nocy? Pali się
czy co takiego?
Zaszurgał
ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna
ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła się gibka,
młodzieńcza postać pastucha Staszka.
— Wszelki duch Pana
Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo, i wy,
Szymonie i Mateuszu?
— Cichąj! Syrena! O,
widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży
do rana! O świcie do Czerska ją
zawieziem,
do księcia!
— Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż
ona śliczna!
— Nie prawiłbyś
byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby
tym łacniej otumanić chrześcijańską duszę.
— Boże miły!
Prawdę mówicie? To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam z nią zrobić?
— Pilnować do zorzy!
Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo
ucieknie.
— Ha! Każecie pilnować, to będę
pilnował! A kiedyż po nią przyjdziecie?
—
—
Mówilim. Skoro świt.
Teraz ją położym w oborze,
niech leży.
A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie
spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdąjcm.
—
Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć bezkurcyja zły jak sam
diabeł, to i
z syreną poradzę.
—
No,
to bywaj zdrowy!
Będziem tu z powrotem, ino
patrzeć!
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod
ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie
wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie i oczu z
dziwowiska nic spuszczał.
Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i
osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy
modre wilgotne od łez, przesmutne oczy.
I nie cniło się Staszkowi
spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział
podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego pełnych.
I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi
czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych
włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.
Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak
cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobków
zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się
w oszałamiającą pieśń syreny. Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał
nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak,
jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś
dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas
nie pomyślał, światy pełne
aniołów i cudów.
A syrena nagle spojrzała
wprost w oczy
Staszka i rzekła:
— Rozwiąż mnie!
Nie zawahał
się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją
postronki.
A dziwowisko ślicznymi
rączkami objęło go za szyję i
szepnęło:
— Otwórz wrota i chodź za mną.
Usłuchał.
Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie.
Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na
swoim rybim ogonie, przęsła przez wrota i skierowała się
w stronę Wisły.
Szła i śpiewała.
Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru
piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło
się ponuro.
A Staszek, jak urzeczony,
szedł za nią, szedł
za nią, bez woli,
bez myśli.
Ustał
deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na
widok tak nadzwyczajny. A syrena
szła i śpiewała.
A gdy już
była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos
cały:
— Kochałam cię, ty
brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym
czarem życia!
Czemuż
wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na
rozkaz książęcy śpiewała?
Śpiewałam
wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.
Wolę skryć
się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do
was przemawiać.
A gdy
przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani wam, ani
dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata
krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei,
o sile, o zwycięstwie.
A tu
tymczasem pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:
— Łapaj, trzymaj,
nie puszczaj! Ale!
Nie puszczaj!
Już ci
syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek.
Skoczył, wychynął z rzeki,
rozejrzał się dokoła,
zawołał:
— Bóg z wami! I
zniknął.
Minęły lata
i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne, bogate, warowne. A miasto owo,
później stolica, na pamiątkę
dziwnej przygody z
syreną wzięło ją za godło swoje
i godło to
po dzień dzisiejszy
widnieje na ratuszu Warszawy.