Ś ZŁOTA
KACZKA
Anna Sójka
Był sobie szewczyk warszawski.
Nazywał się Lutck. Dobre było
chłopczysko, wesołe, pracowite, ale
biedne jak ta mysz kościelna.
Pracował ci on u majstra jednego, u
majstra na Starym Mieście.
Ale cóż? Majster, jak majster, grosz
zbierał do grosza, z groszy ciułał
talary i czerwonce, a u chłopaka
bieda aż piszczy.
Niby to mu tam pożywienie dawał.
Boże, zmiłuj się: wodzianka,
kartofle — i tyle!
I odział go, mówi się, ale ta
przyodziewa spadała z Lutka, boć to
stare łachy majstrowskie, co ledwo
się kupy trzymały.
Dość że w takim stanie i pies by nie
wytrzymał, a cóż dopiero człowiek !
Gadają mu: „Miej cierpliwość,
mityguj się, będzie lepiej, poczekaj
ino!"
Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem
mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i
nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. — Do
wojska — powiada — pójdę, żołnierzem
będę, może się ta nowy Napolion
gdzie zjawi, to jak nic marszałkiem
zostanę, jenerałem wielkim,
mocarzem.
No nic! Cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę
poszedł do czeladnika jednego, co
się niedawno wyzwolił i wiodło mu
się niezgorzej, bo grenadierskic
buty szył dla gwardii, dla panów
oficerów. Wieczorynka aż miło !
Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni
z owego, o bajkach się zaczyna, o
takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
— Ho! Ho! U nas w Warszawie i o
pieniądz łatwo, i o sławę, tylko
trzeba mieć odwagę i rozum we łbie
jak się patrzy!
Zaciekawił się Lutek, pyta:
— Mówcie, co takiego?
— Ano nic — rzeknie kuternoga — na
Ordynackim, w podziemiach starego
zamku, jest królewna taka, zaklęta w
złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto
ją przydybie — wygrał! Ona mu powie,
jak skarby ogromne zdobyć, jak się
stać możnym bogaczem, magnatem!
I gdzie to, mówicie?
— Na Ordynackim, w lochach starego
zamczyska.
— A kiedy?
— W noc świętojańską.
Zapamiętał
sobie to nasz Lu tek, a do nocy
świętojańskiej trzy dni trzeba
czekać, nie więcej.
Wieczór spadł na gwarną Warszawę,
gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na
ulicy ludzi jak mrowia. Panienki
takie śliczne spacerują, a przy nich
kawaleria, młodzi panowie, a głównie
— wojskowi.
Tu ułan drugiego pułku, biały z
granatem, tu strzelce konny gwardii
w mundurze zielonym z żółtym, tu
piechota liniowa, tu artylerzysta;
hej! ostrogi dźwięczą, szable
brzęczą, kity migają, aż lubo
patrzeć!
Idzie sobie nasz szewczyk Lutek
Krakowskim Przedmieściem, wszedł w
Ordynacką, przeżegnał się: już
blisko.
Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie
jest wnijścic do lochów ordynackiego
zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś
niesporo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg
broni! Nie lęka się on niczego;
tylko tak jakoś, niełacno mu, ze
złym duchem może wejść w komitywę.
Ano trudno! Raz się zdecydował:
wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość
nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale
taki chu-dzielec jak wąż się
przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających
cegłach do okna raz, dwa, trzy! W
Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!
Wlazł do wnętrza. Ciemno! Zapalił
świeczkę — idzie. Korytarz długi,
wąski, kręty, prowadzi niżej i
niżej. Aż ci po kwadransie może
takiej drogi wylazł szewczyk do
piwnicy wielkiej, sklepionej, z
jeziorkiem jakimsiś pośrodku.
Przy mdłym światełku świeczki
łojowej, którą trzymał w ręku,
obaczył Lutek owo jeziorko — a na
nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc
kuternoga: złota kaczka pływa,
piórkami szeleści.
— Taś, taś! Kaczuchno!
I nagle — z kaczki czyni się
przecudna dziewica: królewna. Włosy
złote do ziemi, usta jak maliny,
oczy jak gwiazdy, a buzia taka
cudna, że — klękajcie, narody!
— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
— Jaśnie wielmożna królewno — Lutek
powiada — nic ci ja nie chcę, ino
zrobię to, co ty chcesz, abyś
rozkazywała.
— Dobrze — odpowie księżniczka —
tedy ci powiem! Uzyskasz skarby,
jakich nikt na świecie nie ma i mieć
nie będzie, panem będziesz,
bogaczem, jeśli spełnisz, co do
joty, to, co ci powiem.
— Słucham, jaśnie wielmożna.
— Oto masz kieskę, w niej sto
dukatów; przez dzień jutrzejszy
musisz je wydać, ale tylko na
potrzeby własne, dla siebie samego;
nic ci z tego złota dać nikomu nic
wolno, ni grosza, ni grosza!
Pamiętaj.
— — Cha! Cha! Cha! — zaśmieje się
Lutek. — I cóż to trudnego?
Będę jadł, będę pił, będę hulał!
Wydam sto dukatów — a co potem?
A potem, skarby niezmierne otworem
stać ci będą, kopalnie złota
prawdziwe, bogactwa niezmierzone;
ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
— Zgoda, królewno! Daj kieskę!
Księżniczka
kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała
się jakoś dziwnie — i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się
do okna dogramolił, wylazł na Tamkę
i smyrgnął na Stare Miasto.
Nazajutrz dzień od rana samego
puszcza się Lutek na miasto. „Co tu
robić naj-sampierw — myśli sobie —
chyba się odziać jak panicz".
No, dobrze! Racja! Poszedł na
Świętojańską, do sklepów z odzieżą,
kupił sobie kapelusz, ubranie,
paltot. Szyk! Prawdziwy hrabia!
Idzie, pogwizduje, laseczką macha,
bo i laseczkę se sprawił, nie wie,
co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto
dukatów!
Sto dukatów! Dla siebie samego!
Ha! Trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta
godzina, jeść mu się kaducznie
zachciało. Jeść i jeść. Młody,
zdrowy, to i nic dziwnego, że
głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać
kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.
Je, je, aż mu się uszy trzęsą.
Najadł się tak, że mu chyba na trzy
dni wystarczy.
— Co się należy?
— Dwa złote.
— Dwa złote? Nie więcej?
— Dwa złote, paniczu, i przydałoby
się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry!
Ano trudno! Trza jakości ten
pieniądz wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za
miasto. Pojechał końmi do Wilanowa.
Bryczkę wynajął na poczcie, koni
czwórka, pocztylion gra na trąbce.
Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu
przy parku. Chodzi po ogrodzie.
Napatrzył się, południe już minęło.
Pora powracać! I znów jest w
Warszawie. Co robić? Gdzie wydać
pieniądze, boć wydał niespełna pięć
dukatów.
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr
Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do
teatru.
W teatrze zabawił się setnie. Nie
był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz
droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania
pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem
— nie wie Lutek, co z nimi zrobić?
Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na
rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
— Panie — powiada — drugi dzień
mija, gdy nic w ustach nie miałem.
Starym
żołnierz, paniczu, pod Somosierra
byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą,
przy księciu
Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez
ręki, a na piersiach błyszczą mu
wstążki orderowe: Legia Honorowa i
Virtuti Militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść
złota, dał starcowi.
— Bógże ci zapłać, paniczu! Bóg ci
zapłać! Będziesz szczęśliwy i
bogaty!
Błysnęło! Zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka
księżniczka zaklęta.
— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla
siebie wydałeś pieniądze! — I
znikła. Rozejrzał się szewczyk:
dziad stoi, jak stał poprzednio — i
rzecze:
— Nie dukat, paniczu, daje
szczęście, ino praca i zdrowie. Ten
pieniądz wart coś, co zarobiony, a
darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół.
Ocknął się rankiem bez grosza w
kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć
dukatów, a resztę oddał starcowi,
ale też od tego czasu wiodło mu się
jak nigdy. Wyzwolił się wrychlc na
czeladnika, niebawem majstrem
został, ożenił się z panienką piękną
i zacną, dzieci wychował — i żył
długie lata w zdrowiu, "w dostatku i
w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I
dzięki Bogu! Bo zła to musiała być
boginka, kiedy za warunek stawiała:
sobie, nie komu!
Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po
polsku trzeba! My rządzimy się
inaczej: naprzód biednemu, potem
sobie!
A wtedy każdej pracy Pan Bóg
dopomoże.
|